19 sty 2013

„Wzajemne zrozumienie jest bardzo ważne. Niektórzy twierdzą, że zrozumienie to jedynie suma wszystkich nieporozumień.” — Haruki Murakami

Główny bohater: Styczeń
Bohaterowie poboczni: Luty
Uniwersum: 12 miesięcy
Liczba słów: 1556
Data powstania: 19.01.2013r.
Status: porzucone
Tyczeń był jasnowłosy i pulchny, niczym śnieżka ulepiona z rozsypującego się w rękach puchu. Poczynając od pełnych, rumianych policzków, przez dwa podbródki, serdelkowate paluszki, pełny brzuszek i krzywe kolanka – wszystko w Tyczniu było okrągłe i jasne.
Można by powiedzieć, że roztaczał wokół siebie coś w rodzaju błony, która zdawała się jaśnieć i emanować ciepłem, którego Tyczeń w sobie nie miał. A nawet jeżeli miał, to było ono tak dobrze ukryte, że nigdy go nie znalazł.
Styczeń, nazywany pieszczotliwie Pulchnym Tyczniem, był kawałem flejtucha, który nigdy nie potrafił znaleźć skarpetek do pary, a każda z jego za krótkich koszulek nosiła na sobie pamiątkę po wizycie w taniej jadłodajni. Niemniej jednak,
Tyczeń był tak sympatycznym miesiącem, że nie sposób było nie odpowiedzieć na jego delikatny uśmiech własnym, nawet jeżeli znajdowało się osobę Tycznia gdzieś obok śmietnika w towarzystwie kotów z całej ulicy.
Największym problemem Pulchnego Tycznia był jego „syndrom dnia wczorajszego”, który ciągnął się przez… po prostu bardzo długo. Historie o rzeczach, które Tyczeń wyprawiał, będąc na kacu, były tak niesamowite i różnorodne, że mało kto w nie wierzył, a jeszcze mniej osób słyszało tę samą opowieść dwa razy.
Tyczeń żadnej z nich nigdy nie potwierdził. Ani jednej też nie zaprzeczył. Ciężko mu było to zrobić, ponieważ, gdy ktoś mu już opowiadał o tańczeniu z plastikową podobizną Mikołaja naturalnych rozmiarów czy próbach jazdy na łyżwach w centrum handlowym, Tyczeń był okropnie pijany i potakiwał raz na jakiś czas.
Tym razem jednak było inaczej.
— Pamiętam to jak wczoraj. — Pulchny Tyczeń nakreślił w powietrzu łuk grubiutkimi dłońmi i spojrzał nieprzytomnym wzrokiem na kobietę siedzącą przed nim. — Było gorąco. Tak, jak gorąco może być w Styczniu. Jestem ja i pies. Ogromny labdador… nie, lablador… — Gdyby czoło Tycznia nie było pokryte warstewką tłuszczyku, to może jego ściągnięte brwi wyglądałyby bardziej efektownie – na przykład wyglądałyby na ściągnięte. — Ogromny, jasny pies o głupim wyrazie twarzy. I wtedy on…
Kobieta odłożyła zamaszystym ruchem filiżankę na talerzyk i oparła łokcie na blacie stolika, przy którym oboje siedzieli. Pulchny Tyczeń podziwiał jej piękno w milczeniu, starając się zachować maksimum powagi. Jednocześnie zastanawiał się, jak doszło do sytuacji, w której on – gruby, nieogolony wieprzek – siedzi przy jednym stole z Kobietą Swojego Życia.
Nie żeby Tyczeń się kiedyś zastanawiał, jak mogłaby wyglądać Kobieta Jego Życia. Alkohol skutecznie przemieniał nawet najpaskudniejszego paszteta w żywe ucieleśnienie Wenus. Jednak tym razem Tyczeń był trzeźwy. (A raczej względnie trzeźwy, co oznaczyło mniej więcej tyle, że był mniej pijany niż zazwyczaj.) A kobieta przed nim nadal była piękna i nadal nie wiedział, jak się spotkali.
— Opowiadasz mi o labradorze, który obsikał twoje nowe spodnie już po raz trzeci, a jeszcze ani razu nie wyjaśniłeś mi, jaki to ma związek z naszym spotkaniem.
Tyczeń czuł wibracje, które powodował głos kobiety, w swojej warstwie tłuszczowej. Przyjemne ciepło rozlało mu się w żołądku, a wszystkie włoski na rękach i karku stanęły dęba.
Zachwycanie się głosem kobiety przeszkodziło mu w zrozumieniu sensu jej wypowiedzi i Tyczeń musiał teraz wysilić swoje szare komórki na tyle, by nie wyjść na personifikację serka waniliowego.
Powód spotkania. Nic to Tyczniowi nie mówiło. Powoli czuł, jak jego brudny od ketchupu T-shirt wilgotnieje od zimnego potu, który go zalał. Miał tylko cichą nadzieję, że Kobieta Jego Marzeń nie zauważyła tego, że Tyczeń się stresuje.
— To zależy od tego, co w tym roku cię spotkało. — Absurdalnie, jedynym, co Tyczniowi skojarzyło się z powodem ich spotkania, była rózga, chociaż Tyczeń miał niejasne wrażenie, że coś pokręcił i Kobieta Jego Marzeń może się nie domyślić, o co mu chodzi. Może w ten sposób wyjdzie na mądrzejszego?
— Jak to, co mnie spotkało? Ty mnie spotkałeś, Styczeń. Koniec miesiąca już za pasem, a ty nadal nie wytrzeźwiałeś. Już nawet nie mówię o tym, że z powodu twojego stanu, przez dwa tygodnie było ponad dwanaście stopni, bo to nie ma głębszego sensu. Naprawdę, mam wiele innych, ciekawszych zajęć do roboty, niż patrzenie na to, jak się pogrążasz z dnia na dzień.
W jednej chwili Kobieta Marzeń Tycznia zmieniła się w Ucieleśnienie Koszmarów Tycznia. Nic nie dało podziwianie jej prostego nosa, wąskich, bladych ust, krótko ściętych, szpakowatych włosów czy dwudniowego zarostu na pociągłej szczęce – wypowiedź kobiety wbiła Tycznia w o wiele za małe dla jego gabarytów krzesełko i potrzeba było cudu, by Tycznia z niego ruszyć. Na szczęście Pulchnego Tycznia, zdążył zrozumieć tylko początek tyrady „O złym i paskudnym Styczniu”, zanim osłupiał.
— Koniec miesiąca? Nie, nie, to niemożliwe. Dopiero byłem na imprezie u Sylwestra i tam był taki jasny pies…
— Styczeń, na wszystkie dni w roku, opanuj się! Nie mam ochoty słuchać już ani słowa o jakimś psie. Po co chciałeś się ze mną spotkać w tym nieszczęsnym fast foodzie!?
Tyczeń nie chciał rozzłościć w żaden sposób Ucieleśnienia Swoich Koszmarów, ale, w myśl zasady „każdy medal ma dwie strony”, wyszło z tego coś dobrego – Tyczeń przypomniał sobie (prawdopodobnie pod wpływem stresu), dlaczego on i kobieta znaleźli się w tym samym miejscu, w tym samym czasie. Wykorzystał tę informację jak najlepiej potrafił.
—Ja… chciałem ci coś dać… dostałem ją od Rudzi w… na imprezie u Sylwestra. Tak myślę. Było tam dużo ładnych butelek i szklanek.
— A, już wiem, o co ci chodzi… To oczywiste, że dostałeś to od Grudzień, skoro jesteś po niej, geniuszu.
Pulchny Tyczeń zrobił się jeszcze bardziej pulchny, kiedy wciągnął powietrze w płuca, a jego rumiane policzki zrobiły się szkarłatne.
— To nie prawda! Rudzia jest dwunastym miesiącem, a ja pierwszym. Niby jak mógłbym być po niej, co? — Tyczeń założył grube ręce na szerokiej piersi, starając się wyglądać na pewnego siebie i patrzeć z góry na swoją rozmówczynię. Było to dosyć trudne, biorąc pod uwagę fakt, że kobieta była wyższa od niego i patrzyła na Tycznia, jak na kompletnego idiotę.
— Powiedz, że żartujesz. Styczeń, czy ty przerzuciłeś się na czysty denaturat, że ci pozostałe szare komórki wypaliło? Miesiące się powtarzają. Kiedy skończy się dwunasty miesiąc, wszystko zaczyna się od początku. — Kobieta położyła rękę na twarzy, uciskając nasadę nosa, w celu uspokojenia się.
— Ach… ale to też nie do końca prawda.
— Ja ci dam nie do końca, ty…
— Pomiędzy Rudzią a mną jest jeszcze zawsze impreza u Sylwestra. To jak tradycja, a o tradycji się nie powinno zapominać.
Kobieta tego nie skomentowała. Tyczeń poczuł się zaniepokojony, ponieważ nie lubił krępującej ciszy. Dodatkowo, to było dość niekomfortowe, gdy Ucieleśnienie Jego Koszmarów wpatrywało się w niego nachalnym wzrokiem, przewiercając osobę Tycznia na wylot, jakby liczyło groszki na bluzce kobiety siedzącej za nim.
— Ty tłusta, tępa świnio, bez instynktu zachowawczego… — Kobieta zaczęła powoli wstawać, ale Tyczeń ją uprzedził, robiąc to pierwszy.
— Wypraszam sobie takie… kłamstwa! Wcale nie jestem tępy. Jestem… — Pulchny Tyczeń bardzo się starał wymyśleć jakąś sensowną ripostę, ale po jego głowie biegały właśnie jednorożce w kolorze denaturatu, na których jeździły piękne, cycate blondynki trzymające tanie jedzenie w rękach. — A tak w ogóle to jesteś płaska!
Może i ta obelga dotknęłaby Ucieleśnienie Koszmarów Tycznia w jakimś stopniu, gdyby nie dwa kluczowe fakty. Pierwszy: Twarz Tycznia była czerwona i okrągła jak pomidor, koszulka podwinęła mu się aż za pępek, a krzesło, na którym do tej pory siedział… no cóż, wstało razem z nim i dzielnie trzymało się na tyczniowych pośladkach.
Co do drugiego faktu…
— Styczeń, idioto, nie jestem kobietą.
Tyczeń zamrugał gwałtownie i machinalnie ułożył usta na kształt litery „o”. Przełknął głośno ślinę i usiadł z powrotem na miejscu.
— Eee… to by tłumaczyło, dlaczego masz zarost… — Za wszelką cenę starał się wybrnąć z niekomfortowej sytuacji, ale tak się złożyło, że Tyczeń był typem osoby, która nie potrafiła sobie poradzić w sytuacjach zaplanowanych od początku do końca, nie mówiąc o takich, których się nie spodziewał.
— Czasami mi ręce opadają na twoją głupotę i zastanawiam się, dlaczego Rok cię jeszcze nie wylał… — Nie-kobieta przejechała ręką po twarzy i potarła brodę w zamyśleniu. — I pewnie nie wiesz komu podnosisz ciśnienie, prawda? — Tyczeń pokręcił głową i pochylił ją nieznacznie w pokutnym geście. — To ja, Luty.
Idzie Luty, podkuj buty? — wyrwało się Tyczniowi i zanim zdążył się ugryźć w język, Luty huknął pięścią w stół i pochylił ku niemu.
— Skończ z tymi głupimi wierszykami i ustąp mi miejsca, Styczeń — wysyczał wściekle, bębniąc palcami o blat ubrudzony majonezem. Tyczeń wolał go nie informować o tym, że mankiet jego marynarki trafił centralnie w białą plamę.
— A co będę z tego miał?
— Twoja twarz nie zmieni swojego układu – to będziesz miał.
Tyczeń bardzo nie lubił, gdy mu się groziło, a przede wszystkim, gdy groził mu Luty, ponieważ jego groźby nie były bez pokrycia. Tyczeń chciał w tym momencie być taki jak Marzec, bo ona zawsze potrafiła sobie poradzić ze złym Lutym-którego-imienia-nie-wolno-skracać.
— Sądzę, że to niezła wymiana. — Tyczeń wytarł spoconą dłoń o lniane spodnie, które opinały go nieprzyzwoicie, i wyciągnął ją w stronę Lutego.
Drugi Miesiąc spojrzał zdegustowany na dłoń Stycznia, ale po chwili wyciągnął swoją w jego stroną. Już mieli je sobie uścisnąć, kiedy Tyczeń zgiął rękę w łokciu i uśmiechnął się do Lutego z dziwnym błyskiem w oku.
— A może się najpierw napijemy?
Styczeń powinien się kończyć po trzydziestu dniach, ale Luty miał wyjątkowo słabą głowę i zanim Tyczeń ustąpił mu miejsca, to zaczęło świtać. Nie żeby co roku było inaczej, a Luty wściekał się w inny sposób, ale Tyczeń zawsze odczuwał tę mściwą satysfakcję, że udało mu się być w czymś lepszym od Lu.
Z uśmiechem zadowolenia na twarzy siadał na ośnieżonej ławce w parku, brał zabłąkanego kota na kolana, dzieląc się z nim ledwo ciepłymi frytkami, i spoglądał w szare niebo, zastanawiając się ile kosztuje butelka denaturatu.

Tekst pisany na potrzeby wyzwania literackiego „Piszę, bo lubię, czyli 12/12”.

Etykiety: , , , ,

Komentarze (2):

6 sierpnia 2015 11:47 , Blogger Nadwrażliwa. pisze...

To jest jedno z najlepszych opowiadań jakie czytałam ostatnimi czasy. Luty-którego-imienia-nie-wolno-skracać, tłuściutki Tyczeń i chyba całkiem spoko Rudzia, to świetnie wykreowani bohaterowie ! Aż żal bierze, że nie ma tego więcej. A może wincyj?

Trafiłam na Twój blog z... chyba to było Blogobranie. Nie jestem zawiedziona, ani o jotę.

 
6 sierpnia 2015 17:32 , Blogger Niah pisze...

O matuchno, nie sądziłam, że ktoś to kiedyś skomentuje, naprawdę! Ten tekst ma ponad dwa lata i zostawiłam go tutaj z sentymentu dla dawnego pomysłu.
Właśnie, jak już przy tym jestem – miałam pomysł na to uniwersum, ale nie zrealizowałam go, ponieważ nie wyrobiłam się w terminie konkursu i jakoś go tak porzuciłam. A mam gdzieś na dysku nawet drugi rozdział o Lutym. Może kiedyś wrócę do tego niego?
Dziękuję bardzo za komentarz i że Ci się u mnie podoba :D cieszy mi się gęba teraz!
Pozdrawiam, Niah.

 

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna