24 lut 2015

[BEZRUCH] Chłopiec o niebieskich oczach

2 maja 1948r.

Cztery lata z punktu widzenia ucznia wydawały się szmatem czasu. Dla Oriona była to przepaść intelektualna między czternastolatkiem a osiemnastolatkiem, którym stał się kilka dni temu. No dobra, nie kilka, zaledwie wczoraj. Chodziło o to, że jako osiemnastoletni chłopak (mężczyzna) Orion uświadomił sobie coś ważnego.
Chyba trochę za bardzo polubił Minerwę McGonagall. 
Zauroczył się, musiał to przyznać sam przed sobą. Zauroczył się w Minerwie z listów, które wymieniał z nią od początku czwartej klasy. W jej poczuciu humoru, punkcie widzenia i subtelnych radach, których mu udzielała. A gdy na przerwie świątecznej się z nią spotkał, mało jej nie pocałował.
Nie była typową pięknością. Była wręcz przeciętna, ale uwielbiał w niej wszystko. Jej długie, czarne włosy, które splatała w ciasny kok, bardzo jasne, błękitne oczy schowane za czerwonymi oprawkami i naturalnie rumiane policzki. Lubił nawet szkocką kratę, która często pojawiała się w jej ubiorach i te paskudne sweterki, które dodawały jej lat i sprawiały, że wyglądała na starszą, ale Oriona urzekały. 
Przewrócił się na drugi bok na łóżku i zakrył twarz poduszką. Był dorosłym facetem, powinien wziąć się w garść, a nie myśleć o babcinych sweterkach. Westchnął głośno i chyba trochę przesadził, bo na sąsiednim łóżku ktoś się poruszył i odkrył zasłonę.
— Długo będziesz się jeszcze kręcił, Black? — Fran bezczelnie usiadł na jego łóżku i założył ręce na piersi. — Zdajesz sobie sprawę, która jest godzina? 
— Późna? — zapytał ostrożnie Orion, uśmiechając się.
— Żebyś wiedział. — Fran wywrócił oczami i odparł się rękami z tyłu. — Co cię dręczy? 
— Koszmar miałem. — Francuz uniósł brew. — Właściwie, to nie był tak straszny — wyznał rozbawiony. — Myślałem o dziewczynie. — Liebleu pochylił się do niego, zaciekawiony. Gestem zachęcił go do mówienia. — Jest starsza ode mnie. I... ma wspaniała osobowość — wydukał nieskładnie, zawstydzony. 
— One zawsze mają wspaniałą osobowość, co? — Gdyby nie był środek nocy, Fran by się z niego zaśmiał. — To z nią korespondujesz? — Orion kiwnął potwierdzająco głową. — W takim razie to poważne.
— Dość.
— Całowałeś się z nią?
— No właśnie nie. — Usiadł na łóżku i przycisnął poduszkę do brzucha. Przygryzł dolną wargę. — Dlatego cały czas o tym myślę. Ale zostały jeszcze dwa miesiące, właściwie niecałe, więc wtedy do niej pojadę.
— I ja pocałujesz?
— Żeby tylko. — Uśmiechnął się szeroko.
3 maja 1948r.

Spotkanie przyszło szybciej niż Orion się spodziewał. Pomógł mu w tym sam Albus Dumbledore, który przy śniadaniu ogłosił, że przejmuje obowiązki dyrektora, a jego miejsce nauczyciela transmutacji zamie nie kto inny, jak Minerwa McGonagll.
Starał się na nią nie patrzeć, by nie zastygnąć z wielkim uśmiechem na ustach, ale raz czy dwa rzucił jej krótkie spojrzenie, a ona na nie odpowiedziała. Ponownie siedzieli przy dwóch różnych stołach, ale ze stołu nauczycielskiego było bliżej do stołu Slytherinu, niż ze stołu Gryffindoru. 
Pierwszy raz cieszył się, że idzie na transmutację. Oczywiście, starał się grać tak samo niezadowolonego jak zwykle, by Fran nie nabrał podejrzeń, że... że kocha się w nauczycielce. Orion sam zaśmiał się do swoich myśli, jak idiotycznie to brzmiało. Wczoraj kochał jeszcze studentkę magicznego uniwersytetu w Oxfordzie, a dzisiaj panią profesor w Hogwarcie. Jak to wszystko szybko się zmienia.
Była pewna siebie i nie znosiła, gdy ktoś jej przeszkadzał. Gdyby wzrok mógł zabijać, rocznik Oriona zmniejszyłby się o dwóch Puchonów i Ślizgona. A tak tylko Minerwa posyłała swoje srogie spojrzenia w różne kąty klasy, ciągnąc wykład, a w połowie lekcji kazała im ćwiczyć i tylko sprawdzała postępy. 
Orion podejrzewał, że nie bez powodu nie podeszła do niego ani razu. Wraz z końcem zajęć, zbierał się jak najdłużej się dało i zbył Frana krótkim „idź przodem, dogonię cię”. Miał nadzieję, że mimo wszystko Liebleu się niczego nie domyślił i uzna Oriona za nadgorliwego.
Płonne nadzieje. Orion był pewien po minie Frana, że blondyn już wszystko wie. Niech szlag trafi francuzów i ich miłosną intuicję, którą wyssali z mlekiem matki!
— To był bardzo dobry wykład, pani profesor. — Podszedł do katedry i stanął po jej drugiej stronie. Minerwa chyba się go spodziewała, bo nie była nawet zaskoczona.
— Miło mi to słyszeć, panie Black — odpowiedziała chłodno, by po chwili się uśmiechnąć i wyciągnąć coś z szuflady biurka. — Wybacz, że nie wysłałam ci prezentu na urodziny, ale pomyślałam, że lepiej będzie go dostarczyć osobiście. Wszystkiego najlepszego, Orionie. 
Podała mu ręcznie zapakowane pudełko. Ciekawy, szybko rozwinął papier i zajrzał do środka. Uśmiechnął się jednym kącikiem ust.
— To sugestia do mojego spóźniania się? — Wziął zegarek do ręki, przyglądając mu się. Duży, typowo męski, z szeroki metalowym paskiem. Tarcza była czarna, a wskazówki białe. Tylko jedna rzecz odznaczała się na niej poza nimi, zaznaczona lśniącą powierzchnią.
— Niewielka. — Podeszła bliżej. — Poprosiłam by na tarczy umieścili psa. Sprecyzowałam, by był to chart, ale widać twórca miał inny zamysł. — Pies na tarczy przypominał bardziej owczarka lub innego wilczura. — Podoba ci się?
— Bardzo. — Założył go na rękę i sprawdził jak leży. — Podasz mi godzinę? 
— Oczywiście. — Spojrzała na własny zegarek. — Jest dokładnie jedenasta trzy. Za chwilę masz kolejną godzinę.
— Mam teraz okienko — skłamał bez zająknięcia. — A ty?
— Zaraz przyjdą pierwszaki. Dostałam wytyczne od profesora Dumbledore'a, by zrobić im sprawdzian.
— Teraz to już dyrektor Dumbledore — poprawił ją, rozbawiony. Odpowiedziała uśmiechem na jego uśmiech.
— Dla nas zawsze pozostanie profesorem. Nie zgodzisz się ze mną?
— Jakbym mógł się nie zgodzić z tobą, Minnie. — Z jej starannego koka wymsknęło się nieposłuszne pasmo włosów. Orion pewnym ruchem założył je za ucho, a gdy jego opuszki dotknęły jej skóry, spojrzał w błękitne oczy Minerwy. 
Chciała coś powiedzieć, ale przerwał jej w pół słowa, całując delikatnie. Tak właściwie tylko trzymał usta przy jej ustach, bo oboje byli zbyt zaskoczeni, by zrobić coś więcej, a szok nie miał szansy minąć, ponieważ zabrzmiał dzwonek. Orion odsunął się szybko, zawstydzony.
— Do zobaczenia, Minerwo. 
Poprawił krawat i wyszedł na korytarz. Zakrył usta ręką, by nikt nie wdział głupawego uśmiechu, który gościł obecnie na jego twarzy. Chyba jeszcze nigdy nie był tak szczęśliwy. 
12 maja 1948r.

Stanął na rzęsach i wachlował uszami, by zarobić szlaban u Minerwy, aż w końcu mu się udało. Wprawdzie, musiał sprowokować bójkę na jej oczach (biedny Cygnus dostał za niewinność, ale Morgana wie, że przysłużył się dobrej sprawie), a ona nie mogła nie zainterweniować. 
I teraz siedzieli naprzeciwko siebie w jej gabinecie. Gdyby Orion się podsunął, stykaliby się kolanami. A tak kazała mu sprawdzać klasówki pierwszoklasistów z kluczem w drugiej ręce. Był pewien, że i tak sprawdzi później jego pracę, ponieważ wrodzonego perfekcjonizmu i nabytych paranoi nie da się tak łatwo pozbyć.
Cisza była męcząca.
— Ładnie dzisiaj wyglądasz. — To było kolejne kłamstwo, ponieważ miała na sobie najbrzydszy sweter, jaki w życiu widział, w kolorze zgniłej pomarańczy i o świecących guzikach. Doprawdy, zbrodnia na modzie.
— Proszę zająć się swoją pracą, panie Black — odparła, nawet na niego nie patrząc. Sprawdzała wypracowania naprzeciwko niego i trafiło jej się jedno takie, które pokreśliła prawie całe czerwonym atramentem i wstawiła okrągłe O u góry. Orionowi zrobiło się nawet szkoda tego biedaka.
— Wolałbym zająć się czymś innym. Na przykład rozmową. — Machał piórem nerwowo, patrząc na nią.
Minerwa jeszcze chwilę była twarda i uparcie go ignorowała, ale ostatecznie gwałtownie odłożyła pióro do kałamarza i zdjęła okulary, by rozmasować nasadę nosa.
— Orionie, to niestosowne. 
— Niestosowne tylko w czasie lekcji. Poza tym, za miesiąc będzie już jak najbardziej stosowne. 
— Pocałowałeś mnie w klasie lekcyjnej.
— I zrobiłbym to jeszcze raz.
Zamyśliła się, opierając usta na pięści. Wybijała rytm palcami, myśląc przy tym intensywnie. Był pewien, że rozważa wszystkie za i przeciw. Nie był też do końca pewien jej uczyć, ale skoro w ogóle się nad tym zastanawiała, nie mógł być jej obojętny. Na Morganę, nie przeżyłby tego, gdyby był jej obojętny.
— Powiedziałeś, że wybrano ci już narzeczoną — powiedziała niespodziewanie i spojrzała na niego. — Nie powinieneś jej okazywać swoich względów? 
— Powinienem — przyznał niechętnie. — Ale nie chcę tego robić. Właściwie, nawet nie zamierzam się z nią żenić i nikt mnie do tego nie zmusi.
— A co, jeżeli cię wydziedziczą? Żeby była między nami jasność, nie uważam Walburgi za dobrą partię, ale tak czy inaczej, jesteście zaręczeni.
Orion tylko wzruszył ramionami.
— Jeżeli ojciec się mnie wyprze, będę musiał znaleźć prace. I mieszkanie. Albo przynajmniej suchy karton.
— To nie ma sensu, Orionie. Nie bierzesz tego na poważnie. — Odsunęła od siebie gwałtownie papiery i wyglądała, jakby chciała wyjść z własnego gabinetu.
— Oczywiście, że biorę — oburzył się, odkładając pióro. Przysunął się do niej i wziął ją raz ręce. Stuknęli się przy tym kolanami. — Nie myl rozluźniania atmosfery z dziecinnością, Minnie. Jeżeli mówię, że nie ożenię się z Walburgą, to tak będzie. Jeżeli mówię, że znajdę pracę, to choćbym miał pracować w sklepie obuwniczym, będę w tym mistrzem. Chce byś we mnie uwierzyła. — Przygryzł dolną wargę. — Nie jestem już małym chłopcem. Zmieniłem się.
— Zauważyłam. — Nie zabrała rąk. Nawet się nie odsunęła. Patrzyła na niego poważnie. — Ale nie mogę odpowiadać na twoje awanse póki jesteśmy w szkole.
— Co za szkoda. Już miałem cię zaprosić na kawę do Hogsmeade.
— Kiedy indziej, Orionie. Kiedy indziej.
23 czerwca 1948r. 

Przez następne tygodnie zastanawiał się, jakby wyglądało jego życie, gdyby przestał być paniczem Blackiem. Skończyłyby się bale, sztywne spotkania i ciągłe przestrzeganie etykiety. Było to bardzo kuszące, ale wraz z nimi, skończyłyby się pieniądze, Carmenly Town, a prawdopodobnie wszelki kontakt z rodziną.
Jeszcze w maju był w stanie z tego wszystkiego zrezygnować bez mrugnięcia okiem i oglądania się wstecz. Zawsze miał Frana, który był jego najlepszym przyjacielem. Nigdy nie myślał o podróży do Francji, ale gdyby zaszła taka sytuacja, prawdopodobnie mógłby się tam zatrzymać jakiś czas.
Niestety, im bliżej było końca roku, tym gorzej Orion się czuł, a jego pewność siebie gdzieś uciekała. Bo tak naprawdę, w czym on był dobry? A nawet jeżeli w czymś był, kto przyjąłby byłego szlachcica do pracy, skoro wszystkie plotki głoszą, że czystokrwiści dostają pracę dzięki plecom (co nie było prawdą, bo jego wuj Regulus założył swoją stadninę koni wyścigowych zaczynając od jednego ogiera i nikt mu w tym nie pomógł). Poza tym, jego matka i siostra były dla niego ważne. Ojciec nigdy się nim nie interesował, jeżeli nie chodziło o sprawy biznesowe, ale Melania McMillan i Lucretia były dotychczas najważniejszymi kobietami w jego życiu. Zrozumiałyby jego wybór i zaakceptowały, ale Orion nie chciał narażać ich na konfrontacje z ojcem. Matka i tak... była przez niego trochę sterroryzowana.
Prawdę powiedziawszy, zaczęła tracić rozum im dłużej mieszkała z ojcem. Arcturus był surowym i bezwzględnym człowiekiem, który nigdy swojej żony nie uderzył, bo nie tak zachowują się prawdziwi dżentelmeni, ale gdy coś poszło nie po jego myśli, wyżywał się psychicznie na żonę, obwiniając ją o wszystko. 
Orion próbował kilka razy wstawić się za matką, ale etykieta nie stała po jego stronie, bo nikt nie powiedział, że dżentelmen nie może uderzyć innego dżentelmena. Matka prosiła go, by więcej tego nie robił, a widząc jak przerażona była, lecząc jego rozbity łuk brwiowy czy wargę, Orion nigdy więcej się ojcu nie sprzeciwił.
Aż bał się pomyśleć, co Arcturus zrobiłby Melanii, gdyby Orion odszedł. Lucretia, jego nadopiekuńcza siostra, już miała męża, więc ręka ojca nie mogła jej dosięgnąć, ale był pewien, że na niej też to się odbije.
Te myśli nie pozwalały mu normalnie funkcjonować. Do tego nie miał listów od Minerwy, ani nie mógł z nią porozmawiać, bo ona twierdziła, że ich kontakt w szkole powinien być ograniczony. Orion trochę wariował z tego powodu, bo nie miał się jak odstresować.
— Wyglądasz jak duch. — Fran dosiadł się do niego na błoniach. — Powiesz mi, co się stało czy mam zgadywać?
— Pamiętasz o tej dziewczynie, o której mówiłem? Ta, z którą piszę? 
— Oczywiście. Ale ostatnio nie wysłała ci żadnych listów. — Ciężko było ukryć coś przed tak świetnym obserwatorem, jak François, który pod pozorami cichego i spokojnego czytania książek, analizował swoje otoczenie i poczynania szkolnych kolegów.
— To dość, wiesz, skomplikowane.
— Na tyle, na ile skomplikowane może być umawianie się z nauczycielką? — zapytał uprzejmie, bawiąc się źdźbłem trawy.
— My się nie umawiamy — zaprzeczył automatycznie. — Ponieważ ona nie chce, byśmy się umawiali...
— I to twój jedyny problem?
— No właśnie nie. — Orion położył się na trawie i zakrył oczy ramieniem. — Moim największym problemem jest mój ojciec. 
— Wiesz, że nie możesz się bać go całe życie? Bo on nie jest nieśmiertelny. Kiedyś w końcu umrze ze zgorzkniałą miną na twarzy, a ty będziesz sobie pluł w twarz, że nie spróbowałeś, kiedy był okazja, tylko ślepo robiłeś to, co ci kazał.
Orion spojrzał zaskoczony na przyjaciela. Chociaż nie powinien się tak dziwić, przecież spodziewał się tego po nim – że Fran go poprze i podniesie na duchu, jak zwykle. Poniósł się do siadu i klepnął Liebleu po ramieniu.
— Masz rację. Dziękuję, Fran. Naprawdę.
6 grudnia 1937r.

Pierwszą wizję miał w wieku ośmiu lat, gdy przewidział, że pijana ciotka Lycoris wpadnie na stół z kieliszkami do szampana, a ta wielka piramida się przewróci. Dzięki temu w porę uciekł przed lawiną szkła i alkoholu, zwracając tym uwagę swojej babci – Cilliany McMillan.
Babcia była dość zimną osobą, która nie tuliła wnuków przy każdym spotkaniu ani nie wpychała w nich tony eklerków. Ta kobieta odznaczała się chłodną elegancją, a z tłumu Blacków wyróżniały ją jasne, pastelowe suknie, które przybierała, jakby na złość zięciowi, który wyznawał tylko kolor czarny.
Przywołał go wtedy ruchem ręki i posadziła na swoich kolanach, co jej się nigdy wcześniej nie zdarzało. Spojrzała mu prosto w oczy, odgarniając grzywkę i uśmiechnęła się delikatnie.
— Jesteś wyjątkowy, Orionie.
— To znaczy?
— Widzisz rzeczy, których zwykli czarodzieje nie są w stanie dostrzec. To naprawdę rzadki dar. Cieszę się, że to ty odziedziczyłeś go po mnie, a nie twoja siostra. — Babcia nie przepadała za roztrzepaną Lucretią. Ze wzajemnością. — Wiesz co to za dar, chłopcze? — Orion pokręcił przecząco głową. — Dar jasnowidzenia. 
24 czerwca 1948r.

Od tamtego czasu Orion stale miał wizje, mniej lub bardziej ważne. Babcia poleciła mu zapisywać je dla utrwalenia, więc za każdym razem spisywał ją w swoim notesie i odhaczał, jeżeli się spełniła.
Dzisiejsza wizja nie była zbyt dokładna, ponieważ widział małego chłopca o ciemnych jak noc włosach i niebieskich oczach. Niektóre kolory w jego snach były mocno wyeksponowane, dlatego wydawało mu się, że oczy chłopca świecą, gdy na niego patrzył. 
Chłopiec nic nie mówił, tylko uśmiechał się, bujając wraz z kołyszącym obrazem, ale Orion czuł, że to nie jest zwykłe dziecko. Czuł ciepło, gdy na niego patrzył, a gdy chłopczyk się uśmiechał i on miał ochotę się uśmiechać.
To nie było zaskakujące, gdy nikt go nie odebrał z peronu. Ojciec twierdził, że skoro Orion już zdał test na teleportację, jest w stanie sam wrócić do domu i nie ma potrzeby kłopotania do tego rodziców. 
Pożegnał się z Franem, obiecując mu, że na pewno do niego zajrzy w najbliższym czasie. Po siedmiu latach skończyli Hogwart, a Orion nie chciał tracić kontaktu z Francuzem.
Odprowadził go wzrokiem, patrząc jak Fran wita się ze swoją najstarszą siostrą Allurą i jej mężem, Zachariem, po czym teleportował bezpośrednio z peronu.
Carmenly Town było niewielką wioską w górach niedaleko Yorku. To niewielkie miasteczko przynależało do zamku Carmenly, który zajmowała jego rodzina. Cały ten obszar był antydeportacyjny, więc Orion musiał przejść główną ulicą, a później leśną drogą, by trafić do domu. Z ciężką torbą i ciągle pod górę. 
W czasie roku szkolnego odzwyczaił się od niesprzyjającego podłoża rodzinnej miejscowości, więc nim doszedł do bramy, zasapał się okropnie. Przystanął na chwilę, by zaczerpnąć oddechu i spojrzał na wysoką na dwanaście stóp bramę z herbem Blacków w zwieńczeniu. 
Nie powinna być zamknięta. Orion pchnął ją, ale żelazo ani myślało się ruszyć. Do tego kłódka była zatrzaśnięta, więc nie było mowy, by dał radę wejść tą drogą. 
Ruszył wzdłuż ogrodzenia, by znaleźć nasyp przy murze i przejść na drugą stronę. W czasach młodości tylko on pozwalał mu nie spóźniać się na uroczyste kolacje. Gdy go odnalazł, przelewitował zaklęciem kufer i wdrapał się na kamienny mur, by zeskoczyć po drugiej stronie.
Zamek Carmenly był lekko niebieskawy. Mogło to zależeć od rodzaju elewacji, którą był wykończony lub widzimisię tego, kto go postawił. Miał szeroką fasadę, bezwieżową, z kolumnowym portykiem przed wejściem. Na frontonie była dewiza Blacków, Toujours Pur, wypisana złotymi, świecącymi literami. Nad każdym oknem były frontoniki z miniaturowymi herbami Blacków. Tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś jeszcze nie zauważył do kogo należy ten dom. 
Z wejściem do środka Orion nie miał już żadnych problemów. Drzwi były otwarte. Uderzył go chłód kamiennych ścian. Dom nie był wywietrzony, więc pachniał też tynkiem i drewnianą podłogą, a w powietrzu unosiło się coś lepkiego. Orion spokojnie przeprowadził kufer przez korytarz, rozglądając się za rodziną. Za jakąkolwiek żywą duszą. 
W domu ktoś był, ale zdecydowanie nie żywy. Kufer upadł z hukiem na podłogę, gdy Orion przez uchylone drzwi do jednego z pokoi na parterze zauważył krew i rękę. Drżącą dłonią pchnął drzwi, ukazując cały makabryczny widok, na jaki nie był gotowy.
Jego własny ojciec leżał na ziemi wybebeszony jak świnia. Dosłownie. Jego pękaty brzuch był rozpruty w dwie strony, a jelita walały się tuż obok. Czarne oczy były puste i przekrwione, a język sfioletowiał i spuchł w gardle. Niedaleko niego leżała matka Oriona z poderżniętym gardłem i zakrwawionymi nożyczkami w rękach. Jej niegdyś piękne, rude pukle zmieszały się z zakrzepłą krwią, a niebieskie oczy zmatowiały.
Orion zakrztusił się płaczem, podchodząc do rodziców. Klęknął przy matce i dotknął jej policzka. Była przeraźliwie zimna, a skóra przestała być już tak sprężysta, gdy była osuszona ze krwi. Black pochylił głowę, opierając czoło o ramię matki i zapłakał cicho. 
Powoli się domyślał, że zakrwawione nożyczki nie bez powodu są w jej rękach, że prawdopodobnie sama się zabiła i... bardzo możliwe, że to ona zabiła ojca. Nie żadną różdżką, tylko własnymi rękami, jak jakiegoś mugola. Orion nie rozumiał, dlaczego to zrobiła. Fakt, ojciec ideałem nie był, ale by kogoś zabić... 
Nie miał pojęcia ile tak klęczał i płakał, mocząc własne spodnie w krwi, zanim się ogarnął. Wstał na chwiejących się nogach i dopiero wtedy ujrzał kartkę w ręce ojca. Powoli do niego podszedł i wyjął list z dłoni. 
Musiał go przeczytać dwukrotnie, by zrozumieć, o co tak naprawdę chodzi. List napisała jego matka do wuja Regulusa. Żaliła się na ojca, że robi się coraz gorszy, mówiła, że nie wytrzyma, że chce uciec do niego (w znaczeniu, wuja Rega) i boi się tylko o Oriona.
„... boję się, że Arcturus domyśli się, że Orion nie jest jego synem, tylko twoim, Regulusie. Twój brat już nie jest normalny, może go skrzywdzić. Nigdy bym sobie tego nie wybaczyła, gdyby tak się stało...” 
Wybuchnął śmiechem, chociaż tak naprawdę, nie było tutaj nic śmiesznego. To była grecka tragedia tylko, że w wykonaniu rodziny Black. Orion w jednej chwili przestał być Blackiem, by stać się nim na nowo, z tą różnicą, że teraz już nie był pierwszym w kolejce do głowy rodu. 
Spojrzał jeszcze raz na list. Ojciec nigdy nie powinien się o tym dowiedzieć. A teraz leżał martwy na podłodze. Szkoda, że razem z Melanią, bo ona nie zasłużyła sobie na taki koniec. Powinna być z Regulusem, z którym dzieliło ją uczucie, a nie z Arcturusem, który jej nigdy nie szanował. 
Na miękkich nogach Orion udał się do gabinetu ojca i przetrząsnął cały, by znaleźć dokument, który mówił o tym jakoby on, Orion Arcturus Black, miał wziąć za żonę Walburgę Irmę Black. Z dziką radością go podarł na strzępy. 
Nikt mu nie będzie już mówił, jak ma żyć.
27 czerwca 1948r.

Było jak w tych wszystkich dramatach, które czytała jego matka. Był pogrzeb, więc lało, jakby słońce wstydziło się wyjść zza chmur i grzać tak, jak jeszcze godzinę temu. 
Orion nie skorzystał ze sprytnego zaklęcia, które otaczało cię przezroczystą bańką wypełnioną powietrzem i chroniło od deszczu, bo on chciał zmoknąć. Akurat na pogrzebie własnych rodziców nie zamierzał przejmować się tym jak wygląda. 
Stojąca obok niego Lucretia, której rozmazał się cały makijaż od płaczu i smarkania, widać też się tym nie przejmowała lub nie zdawała sobie sprawy, jak tragicznie wygląda. Jej rude pukle, związane w ciasnego koka, zmokły i zrobiły się ciemne. Wyglądały trochę jak zakrzepła krew matki, w której Orion jeszcze nie tak dawno klęczał. Objął siostrę ramieniem, pozwalając jej płakać.
Była jedynym Blackiem na pogrzebie, który płakał. Blackowie nie mieli w nawyku okazywania zbyt wielu ludzkich odczuć, a płacz uznawali za słabość. Orion był po prostu bardziej Blackiem niż McMillanem, a jego siostra głównie McMillanem z panieńskim nazwiskiem Blacków. 
Nawet babcia Cilliana przyszła na pogrzeb i ukradkiem wycierała nas w chusteczkę, gdy myślała, że nikt na nią nie patrzył. 
Przybyła też Walburga wraz z Abraxasem Malfoyem. Było to trochę nie na miejscu, skoro ich zaręczyny zostały zerwane oficjalnie wczoraj (Orion osobiście podrobił dokument, który wysłał Polluksowi), a ona już zjawiała się z innym mężczyzną, który nie krył się ze swoimi awansami do niej.
Nie było się czemu dziwić – Walburga była naprawdę piękna. Skórę miała białą jak porcelana, a niebieskie oczy były widoczne na jej bladej twarzy jak dwie latarnie morskie. Jej twarz miał kształt serca z pełnymi policzkami. Czarne, gęste loki rozpuściła, a usta pomalowała najbardziej czerwoną szminką, jaką Orion kiedykolwiek widział. Jej suknia opinała ją wszędzie, gdzie powinna, by uwydatnić to, co powinna, sprawiając, że Walburga ocierała się o granice nieprzyzwoitości swoim strojem. Obszerny kapelusz skrywał jej twarz w półcieniu i prawdopodobnie chronił ją też przed połową bełkotu, który Abraxas słał w jej stronę przez cały pogrzeb, urzeczony swoją piękną partnerką. 
Orion nie znał go dobrze, Malfoy był dużo od niego starszy, starszy nawet od Walburgi o jakieś trzy, cztery lata, ale nie trudno się było dziwić, że kręcił się wokół niej nie tylko z uwagi na urodę, a na wypchane galeonami kieszenie jej ojca. Polluks, mimo bycia trzecim do stanowiska głowy rodu, zaraz po Orionie i Regulusie, nie martwił się brakiem gotówki, gdy był głównym organizatorem mistrzostw świata w Quidditchu. A że miał tylko jedną córkę, czyniło ją najatrakcyjniejszą kobietą swoich czasów.
A co do wuja Regulusa... który nie był tak naprawdę wujem, stał on z dala od całego zamieszania i palił jedno cygaro za drugim. Dopiero gdy trumny zostały złożone do wspólnego grobu, a każdy uniósł swoją różdżkę by podarować zmarłym białe światło na drogę, Orion mógł podejść do wuja. Z rodzicami się jeszcze zobaczy, bezpośrednio w Carmenly, gdzie pod piwnicami zamku była rodzinna krypta, w której spoczywali wszyscy Blackowie. Nie jego sprawą było wysłanie ciał zaklęciem. On miał je tylko odebrać, ale coby zachować pozory, że nawet Black leży obok innego czarodzieja na miejskim cmentarzu, odstawiało się tego typu szopkę.
Czego Blackowie nie robili by dobrze wyglądać w oczach innych.
— Wuju.
Regulus nawet na niego nie spojrzał, dalej wpatrzony w żałobny poczet tych, którzy chcieli odmówić krótką modlitwę nad zmarłymi. Wydawał się nieobecny.
— Teraz już nie wiem, czy powinienem ci złożyć kondolencje czy pogratulować zostania głową rodu. — Zgasił niedopałek pod butem i wsadził ręce do kieszeni. — A ty jak myślisz, Orionie? 
— Nie chcę ani jednego, ani drugiego. Chciałbym za to pokazać ci jedną rzecz. — Podał wujowi list jego matki. — I zapytać, czy to prawda.
Bystre, brązowe oczy Regulusa śledziły tekst. W trakcie czytania ani jeden mięsień nie drgnął na jego twarzy, a gdy skończył, złożył niedbale pergamin i wsadził go do wewnętrznej kieszeni marynarki Oriona.
— Powinieneś to spalić, a nie paradować z tym na pogrzebie. Mogą nas obu wydziedziczyć za to. 
— Czyli to prawda. Ty i moja matka...
— Ciszej, Orionie. — Wuj zirytował się, marszcząc brwi. Objął go, kładąc mu rękę z tyłu głowy i przyciskając do swojego ramienia, gdyby Orion chciał znów powiedzieć coś głupiego. — Tak, to prawda. Ale to musi zostać tajemnicą i żeby nie przyszło ci do głowy komuś o tym kiedykolwiek powiedzieć. — Młody Black zacisnął dłonie na plecach Regulusa. — Orionie?
— Cieszę się, że to jednak prawda. Naprawdę się cieszę. 
Regulus przez chwilę machinalnie głaskał go po włosach, milcząc. Obaj nic nie mówili, trwając w mocnym uścisku, póki wuj zdecydowanie nie odsunął Oriona i nie poklepał go po ramieniu.
— No już, musisz wziąć się w garść. Szukają cię, by zasypać swoim bezmyślnym bełkotem. Nawet twoja narzeczona tutaj idzie.
— Ona już nie jest moją narzeczoną.
Wuj rzucił mu szybkie spojrzenie, jakby domyślając się, w jaki sposób Orion rozwiązał ten problem.
— Świetnie. A masz jakąś inną? — zapytał mimochodem, spoglądając na Walburgę, która szła w ich stronę. Na szczęście sama.
— Mam dziewczynę, której chcę się oświadczyć — przyznał, przygryzając dolną wargę ze zdenerwowania. Jeszcze nigdy te plany nie opuściły jego wyobrażeń.
— Biedna dziewczyna. — Orion rzucił Regulusowi mordercze spojrzenie, na które wuj się tylko zaśmiał. — Zaskoczysz niczego nieświadomą kobietę. Zero przyzwoitości. 
Teraz to i Orion się uśmiechnął, po czym stanął twarzą w twarz z Walburgą Black. Regulus, jakimś magicznym sposobem, uciekł mu z pola widzenia. Kobieta odsunęła żałobny tren z twarzy, wyjęła igłę podtrzymującą kapelusz na głowie, a następnie go zdjęła i chwilę poświęciła na poprawianie fryzury.
Spojrzała na Oriona swoimi magnetycznie błękitnymi oczami i uśmiechnęła się kpiąco.
— Jak na pogrzeb własnych rodziców, wygląda pan na wyjątkowo zadowolonego, panie Black.
— Skądże znowu, panno Black. Jestem zdruzgotany, ale dżentelmenom nie wypada ronić łez nawet na pogrzebie. — Poprawił rękawy marynarki. — Zastanawia mnie za to, gdzie się podział pani towarzysz. Wydawał się nie odstępować pani na krok. 
— Posłuszne psy tak już mają. — Orion aż uniósł brwi, słysząc tak zuchwałą obelgę z jej ust. Może nie darzył Abraxasa sympatią, ale nie spodziewał się, że ktoś może tak o nim mówić. Tym bardziej nie dama, która z nim przyszła. — Proszę, Orionie, nie bądź zdziwiony. — Uśmiechnęła się uroczo, chociaż uśmiech nie dosięgnął jej oczu. — Teraz, gdy nie wiążą nas żadne umowy przypieczętowane horrendalnymi sumami pieniędzy, powinniśmy próbować i brać to, co chcemy. Nieprawdaż? — zapytała, zerkając w stojącej na uboczu kobiety, z którą przyszedł.
Orion pewnie chwycił jej dłoń ukrytą w jedwabnej czarnej rękawiczce i ucałował jej wierzch.
— Masz zupełną rację, Walburgo. 
Tego samego wieczoru Orion, po wypiciu zbyt wielu toastów za swojego niby-ojca oraz dodatkowych wypitych z Regulusem, spał jak suseł, a jego myśli błądziły po tak odległych rejonach jaźni, że strach było się bać. Tym bardziej irytujące było, gdy podczas tych chorych, ale spokojnych snów, pojawiła się wizja o chłopcu o niebieskich oczach. 
Tylko, że tym razem chłopiec w jego głowie mówił, a to, co powiedział, wybudziło Oriona i sprawiło, że zalał się potem. Nigdy nie miał bardziej odległych wizji niż jakieś dwa, trzy miesiące, a ta wybiegała o dziesięć, jak nie lepiej, lat w przód.
„Pobawmy się, tato!” brzęczało w jego głowie i wwiercało się w mózg, nie pozwalając mu ponownie zasnąć. Sięgnął do szafki po notes i zapisał w nim słowo dziecka.
Po tym dźwięki jakoś zelżały, a Orion mógł odpocząć. Udało mu się przespać kilka dodatkowych godzin, a gdy ponownie się obudził, zdał sobie sprawę, że zna kobietę o tak niebieskich oczach, jak oczy tego chłopca.
28 czerwca 1948r.

Biegł jak oszalały między uliczkami, wymijając przechodniów w dzikim slalomie. Poły jego marynarki wręcz furkotały za nim, a starannie zaczesane włosy zapomniały o tym, co to żel i grzebień. Dopadł jej bramki, jakby od tego miało zależeć jego życie, przebiegł przez trawnik i energicznie zapukał do drzwi.
Czekał chwilę, która wydawała się wiecznością, nim mu otworzyła. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę jak wcześnie przyszedł. 
Stała przed nim w piżamie i ciepłym, niebieskim szlafroku. Była nieumalowana i rozczochrana, ale niebywale piękna jak zawsze. Do tego zdziwiona i jakby zagniewana. Mimo wszystko, wyglądała idealnie.
Wziął głęboki wdech.
— Miałem sen o tym, że będę miał syna o niebieskich oczach. Zatem, Minerwo McGonagall, czy wyjdziesz za mnie?

Etykiety: , , , , , ,

Komentarze (1):

25 lutego 2015 11:49 , Blogger ... pisze...

Świetnie piszesz! Nie spodziewałam się, że tak się to potoczy :D
http://bractwo-srodziemia.blogspot.com/

 

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna