10 lut 2015

[BEZRUCH] Teddy

5 maja 1937r.

Teddy Collins myślał, że jest grzecznym dzieckiem. 
Miał dobre oceny w szkole, pomagał starszym paniom nosić zakupy, używał słów „proszę”, „dziękuję”, „przepraszam” i pomagał matce w domu. Wszyscy sąsiedzi zawsze zgodnie twierdzili, że chcieliby mieć takiego syna jak Teddy.
Rodzice Teddy’ego Collinsa byli zgoła odmiennego zdania. Według nich, ich syn był nienormalny i dziwny. Robił rzeczy, jakich zwykli ludzie nie byli w stanie zrobić: potrafił siedzieć na kanapie w salonie i patrzeć na świeczkę postawioną na stole. Mrugał i knot się zapalał. Mrugał jeszcze raz i ogień znikał. Skręcał sztućce w spirale i rozprostowywał siłą woli. Zapalał i gasił światło, klaszcząc w dłonie.
Państwo Collins byli przerażeni odmiennością swojego jedynego dziecka i starali się oduczyć go tych dziwactw. Wymyślali mu różna zadania i zajęcia, by nie mógł robić tych rzeczy, ale ich starania szły na marne. Jeżeli Teddy miał pozmywać naczynia, to naczynia lewitowały w powietrzu, a później same podlatywały do półki. Ścierka sama wycierała kurze, a pranie rozwieszało się na dworze.
To nie tak, że rodzice Teddy’ego go nie kochali. Wiedzieli, że jeżeli ich syn będzie inny, to może mieć problemy. A oni chcieli, by ich idealny Teddy nie miał żadnych problemów.
Kłopot w tym, że nigdy nie zdecydowali się, by zaprowadzić Teddy’ego do psychologa czy psychiatry. (Nie żeby mogło to w czymś pomóc.) Zbyt bali się ukradkowych spojrzeń, szeptów za plecami, wytykania palcami. Ich synek był zbyt delikatny, by mogli zrobić mu coś takiego.
Przynajmniej tak sobie wmawiali.
20 maja 1937r.

— Teddy, skarbie, spakuj się, dobrze? Pojedziemy na wakacje. 
Matka pogłaskała go pieszczotliwie po policzku, choć jej ręka trochę drżała. Teddy się tym nie przejął. W końcu mieli gdzieś jechać, prawda?
Do motelu zajechali późnym wieczorem. 
Teddy przez całą podróż wyglądał przez oko, podziwiając rozległe, zielone wzgórza Anglii. Patrzył na, malutkie z jego perspektywy, stada owiec, pasących się swobodnie. Zaglądał pomiędzy drzewami lasów, przez które przejeżdżali, szukając tam Bóg wie czego. Podziwiał szumiącą i świecącą taflę jeziora. Napawał się tymi widokami, co raz zadając nowe pytania i całkiem ignorując spiętych rodziców i ich lakoniczne odpowiedzi. 
Dostał oddzielny pokój, w którym mógł się rozłożyć i robić co chciał. Rodzice siedzieli cały czas z nim, tłumacząc, że „oni rozpakują się później”. Teddy więc skakał po łóżku, tańczył z matką do jakiejś kiczowatej muzyki lecącej akurat w radiu i cieszył się wakacjami.
Nie zauważył, że większość przedmiotów podskakiwała za jego sprawą, a ojciec zapalił świecę tylko dlatego, że elektryczność zaczęła wariować z powodu radości chłopca.
— Dobranoc, skarbie. — Matka pogłaskała go po czole i przykryła pachnącą krochmalem kołdrą.
— Dobranoc, mamo.
— Dobrej nocy, Teddy. — Ojciec położył mu rękę na ramieniu i ścisnął lekko.
— Tobie też, tato.
Teddy zasnął w przeciągu chwili nieświadomy tego, co czeka go następnego ranka. Śniły mu się kolorowe smoki latające nad starym zamczyskiem i on lecący na jednym z nich.
21 maja 1937r.

— Mamo? Tato? 
Pokój rodziców był pusty i nietknięty. Pościel leżała złożona w taki sam sposób, jak poprzedniej nocy, a kurtka, którą tutaj Teddy zostawił, nadal wisiała na krześle. Ale rodziców nigdzie nie było.
Na miękkich nogach chłopiec wszedł do baru przy zajeździe w poszukiwaniu matki i ojca.
Lokal był czysty, ale wyjątkowo obskurny i z tandetnym wystrojem. Poza znudzoną, grubą sprzedawczynią w o rozmiar za małym fartuszku, stojącą przy ladzie i dwójce Azjatów w kącie pomieszczenia, nie było nikogo. 
Teddy postąpił dwa niepewne kroki do przodu, zwracając na siebie uwagę kelnerki. Zrobiła ona ogromnego, różowego balona z gumy, stanęła w kontrapoście, podpierając swój lewy boczek i spojrzała na Teddy’ego z góry.
— Podać ci coś, kochaniutki? 
Od jej zachrypniętego głosu nałogowego palacza chłopca przeszły ciarki. Z trudem zdobył się na pokręcenie przecząco głową i spojrzał na parę Azjatów. Mówili o nim, wytykając go sobie mało dyskretnie palcami, całkiem nie przejmując się rosnącym przerażeniem chłopca.
Ojciec zawsze mówił Teddy’emu, że mężczyzna musi być dzielny, ale ojca teraz przy nim nie było. Mamy, która mówiła mu, że nie powinien płakać z byle powodu, także. Teddy Collins pierwszy raz w życiu był całkiem sam i nie potrafił sobie z tym poradzić.
Neonowy szyld przed zajazdem zaczął na zmianę świecić i gasnąć. Otyła kelnerka użyła bardzo brzydkiego słowa i wyszła przed budynek, by sprawdzić korki. Azjaci przyglądali się jej przez szybę, ignorując Teddy’ego, który powstrzymywał się od wybuchnięcia płaczem.
Automat do kawy sam się włączył, a ciemna ciecz zaczęła płynąć do kubka. Pomimo tego, że był pełny, leciała dalej, spływając na blat i podłogę. Szklanki ustawione na półce zaczęły drżeć i spadać na posadzkę, gdzie rozbijały się z głuchym trzaskiem. Przy każdym takim odgłosie Teddy się wzdrygał, a „wielki płacz” był coraz bliżej.
— Cholerna instalacja, jak zwykle musiała się spie… 
Gruba kelnerka zatrzymała się w drzwiach przyglądając kałuży z kawy i zbitemu szkłu. Od razu odszukała wzrokiem ofiary. Spojrzała na Teddy’ego swoimi ordynarnie umalowanymi oczami, podwinęła rękawy i podjęła próbę podejścia do chłopca.
Zanim jednak zbliżyła się choćby na metr, Teddy nie wytrzymał.
Wybuchnął okropnym i rozpaczliwym płaczem, roniąc łzy wielkości ziaren grochu. W tym samym momencie lustro nad ladą rozprysło się na miliony małych kawałeczków, rozbryzgując we wszystkie strony świata. Solniczki, pieprzniczki a nawet stojaki na serwetki po kolei wybuchały na każdym stoliku, od Azjatów zaczynając. Gruba kelnerka krzyczała wniebogłosy, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi. Zniszczone wyposażenie baru krążyło wokół płaczącego blondynka, który kucał przy ziemi, zawodząc smutno.
Wtem ktoś wpadł do środka.
Obliviate!
Zanim Azjaci zdążyli pomyśleć, że mężczyzna celujący do nich z drewnianego patyka, może chcieć im zrobić krzywdę, zapomnieli, co w ogóle mieli zrobić. Kelnerce rozmazał się mocny, niebieski makijaż od płaczu, a później jej wzrok stał się dziwnie zamglony i pusty. Zaległą gdzieś za ladą.
— Ej mały... — Mężczyzna klęknął na jedno kolano przed trzęsącym się chłopcem i oddzielającą go ścianą wirujących odłamków. — Spokojnie. Wszystko jest w porządku.
Teddy spojrzał na mężczyznę zapłakany i zasmarkany, wyglądając niczym siedem nieszczęść. Mężczyzna miał jasne włosy, luźno związane na karku i miłe, niebieskie oczy wokół których pojawiły się kurze łapki. Wyciągał do niego dłoń w przyjaznym geście, uśmiechając się przy tym w taki sposób, że obok kącików ust pojawiały się dołeczki. 
Wydawał się miły. Milszy niż rodzice Teddy'ego czy gruba kelnerka. A przede wszystkim się go nie bał.
Chłopiec wytarł twarz rękawami bluzki i chwycił dłoń mężczyzny, by zgrabnie wylawirować spomiędzy dalej lewitujących odłamków. Rozejrzał się po barze w przestrachu. Azjaci siedzieli jak zaklęci przy swoim stole, tępo patrząc się przed siebie, a sylwetki grubej kelnerki Teddy nigdzie nie widział. Instynktownie przysunął się bliżej mężczyzny, który położył mu rękę na ramieniu i wyprowadził z baru.
— Nieźle namieszałeś, ci powiem. — Mężczyzna strzepnął z jego ramion odłamki szkła. — Ale to wszystko da się naprawić kilkoma ruchami różdżki, bez obaw. Jestem Nicolaus Liebleu, a ty?
— Teddy... Theodor Collins — poprawił się szybko, odruchowo stając na baczność, czym niezmiernie rozbawił mężczyznę. 
— Nie spinaj się tak. Skoro masz na imię Theodor, dlaczego mówi się na ciebie Teddy, a nie Theo? 
— Mama nie lubiła tego zdrobnienia... — przyznał cicho, opuszczając głowę i ponownie walcząc z kolejnym atakiem płaczu. Nicolaus zauważył jego drżące ramiona i przyciągnął go go siebie jedną ręką, by chłopiec wypłakał mu się w marynarkę. 
— Rodzice cię zostawili? — Bardziej stwierdził niż zapytał, a gdy chłopiec kiwnął głową, westchnął ciężko. — Mugole... Wiesz, tak się składa, że wracam właśnie od znajomego. Zobacz, widzisz tamten dom na wzgórzu? Tam mieszka mój dobry przyjaciel, ale najbliższy punkt deportacyjny jest dopiero przy tamtej sośnie. — Wskazał drugi koniec parkingu. — Wracam do Francji, do rodziny. Skoro nie masz się gdzie zatrzymać, może pójdziesz ze mną? 
Teddy pociągnął nosem, walcząc z resztkami ataku i spojrzał poważnie na Nicolausa.
— Przecież teleportacja jest niemożliwa — powiedział tonem znawcy z co najmniej dwudziestoletnim doświadczeniem.
— Przekonamy się? 
Teddy zachwiał się gwałtownie, gdy nagle jego nogi dotknęły podłoża. Nadal czuł dziwny uścisk w brzuchu po teleportacji, jednak wszystkie dolegliwości były dla niego niczym, gdy aż drżał z podekscytowania.
Teleportowali się. Tak naprawdę, chociaż ojciec zawsze mówił, że to niemożliwe, że to tylko fikcja. 
To, co teraz Teddy widział przed swoimi oczami, nie było fikcją, ponieważ deportowali się na małym placu tuż przed starym kościółkiem z powybijanymi szkiełkami witraży i wypadającymi z zawiasów drzwiami. Nicolaus trzymał go mocno za rękę i pociągnął bliżej rudery. Dopiero wtedy chłopiec zobaczył to, co miał zobaczyć naprawdę. 
Tuż przed nim wznosił się bardzo wąski i wysoki kościół, typowo gotycki, ze strzelistymi wieżami, ozdobnymi portalami i rozetami. Nie był jednak z ciemnego, brudnawo-brązowego kamienia, jak kościoły w Anglii, a z jasnego, szarego kamienia i wyglądał tak, jakby ktoś go dopiero postawił. Słońce odbijało się od nowiutkich blach dachu.
— Jest zaczarowany? — Chłopiec patrzył oczarowany na budynek, powoli idąc za Nicolausem.
Mężczyzna uśmiechnął się serdecznie.
— Jak najbardziej. Widzą go tylko ci, którzy potrafią patrzeć — wytłumaczył tajemniczo i pchnął drzwi, wpuszczając Teddy'ego do środka.
Kościół nie mógł być zaczarowany tylko z zewnątrz, ale i wewnątrz, ponieważ wydawał się dużo szerszy niż powinien. Przynajmniej jeżeli mówimy o holu, ponieważ biorąc pod uwagę jeszcze drzwi odchodzące na boki z dwóch stron, zaginał on rzeczywistość.
Hol był szeroki i długi, a w jego połowie znajdowała się fontanna, tak jakby fontanny były podstawowym wyposażeniem każdego domu. We wnętrzu basenu stała kobieta w zwiewnej sukni, która wylewała wodę z dzbana trzymanego nad głową bezpośrednio do zbiornika. 
Tuż za fontanną były dwie półścianki odchodzące od bocznych ścian, które razem tworzyły wąskie przejście do następnego pomieszczenia. Ich góry były bogato zdobione chrząstkowo-małżowinowymi ornamentami i pięły się pod kątem w górę, eksponując kryształowy żyrandol. Gdy Teddy i Nicolaus przeszli do „drugiej części” pomieszczenia, okazało się, że robi ono za salon, bo znajdowało się tutaj kilka kanap i foteli, dwa stoliki do kawy, kilka półek z książkami pod ścianą i kominków, ogrzewających całą przestrzeń. Dalej, za największą kanapą, znajdował się długi stół jadalny z miejscem dla około dwudziestu osób.
Wszystko w tym domu wydawało się Teddy'emu do przesady wielkie i pomyślane dla dużej ilości osób, całkiem inne od jego małego domku. 
— Usiądź sobie — zaproponował Nicolaus, samemu siadając na fotelu. Chłopiec niepewnie przykucnął na kanapie i nie wiedząc co zrobić z rękami, wsadził je między uda. Mężczyzna uśmiechnął się ciepło. — Możesz mi opowiedzieć, jak znalazłeś się w tamtym barze? 
— Muszę? — Teddy'emu, na samą myśl o grubej kelnerce i Azjatach, robiło się przykro.
— Niestety tak.
— Pojechaliśmy z rodzicami na wakacje... powiedzieli, że się tam zatrzymamy i następnego dnia pojedziemy dalej, ale ich nie było, gdy się obudziłem... — Pociągnął nosem, na samo wspomnienie.
— Gdzie mieszkają twoi rodzice? 
— W Liskeard. To takie małe miasteczko w Kornwalii. 
Nicolaus się nad czymś zastanowił.
— Rodzice mówili ci, gdzie mieliście jechać na te wakacje? 
— Do Walii.
— W jakieś konkretne miejsce?
— Nie.
— Teddy, chcę byś mnie teraz wysłuchał i postarał się zrozumieć to, co zaraz powiem. Masz specjalne zdolności, wiesz o tym. Jesteś czarodziejem, potrafisz używać magii. Twoi rodzice prawdopodobnie byli mugolami – niemagicznymi istotami. Zostawili cię w tamtym zajeździe, ponieważ bali się twoich mocy i ich nie rozumieli. Ja je rozumiem, bo także potrafię czarować. Rozumiesz?
Chłopiec starał się być dzielny, ale gdzieś w połowie łzy znów zaczęły mu płynąć po policzkach. Był inny, dlatego rodzice go zostawili. Wstydzili się go i chcieli pozbyć. Ponieważ był gorszy. Cichutko zaczął szlochać po tym, gdy Nicolaus skończył.
Mężczyzna objął go ramieniem, przesiadłszy się do Teddy'ego, i pozwolił mu się wypłakać. Głaskał go po niesfornej blond czuprynie, dopóki ktoś im nie przerwał i po schodach (które znajdowały się na jednej ze ścian, a których Teddy wcześniej całkiem nie zauważył) do salonu nie zeszła kobieta.
Miała długie, blond włosy i prostą, zieloną suknię do ziemi. Mogłaby uchodzić za ładną, ze swoimi wysokimi kośćmi policzkowymi i dużymi, niebieskimi oczami, gdyby mia miała filetowych sińców pod nimi i zapadniętych policzków. Wydawała się bardzo zmęczoną życiem kobietą, która chciałaby tylko spokoju.
Papa? Qui est-ce?1 — zapytała cicho, podchodząc do nich.
— Alluro, to jest Teddy Collins. Jest Anglikiem, nie mówi po francusku — wyjaśnił Nicolaus i dopiero gdy kobieta się zbliżyła, Taddy zauważył, że ona i mężczyzna mają taki sam odcień oczu.
— Teddy, tak? — uśmiechnęła się do niego blado, trochę nabierając uroku. — Chciałbyś zjeść coś słodkiego, Teddy?
— Na przykład co? 
— Szarlotkę? 
Chłopiec przytakną niepewnie i wziął Allurę za rękę, idąc z nią w stronę kuchni. Musieli do tego otworzyć drzwi na samym końcu pomieszczenia i zejść kręconymi schodami w dół, ale zapach świeżo upieczonego ciasta tylko bardziej przyciągał Teddy'ego do siebie. Gdy znaleźli się na dole, w przestronnym pomieszczeniu po którym krzątały się śmieszne stworzenia przypominające elfy, kłaniające się nisko przed nimi, Allura poprosiła o coś jednego ze skrzatów po francusku, a po chwili Teddy dostał ciepłą herbatę i szarlotkę. Na wyłączność.
— Co on tutaj robi, tato? — Allura rozmawiała z ojcem swobodnie po francusku kawałek dalej od Teddy'ego, który zajadał się ciastem z takim smakiem, jakby nic innego nie jadł dzisiejszego dnia.
— Mugole go porzucili. Jest mugolakiem i o mało nie zniszczył jakiegoś zajazdu w Walii. — Nicolaus napił się swojej herbaty, zerkając na chłopca. Teddy zauważył jego wzrok i spojrzał na mężczyznę zdziwiony. Pomachał mu delikatnie ręka, a Nicolaus oddał ten gest. — Nie miałem serca go tam zostawić. 
— Nie rozumiem, jak można zostawić własne dziecko. — Allura zacisnęła drżące ręce na materiale swojej sukienki i spuściła głowę. 
Nicolaus od razu odstawił kubek na bok i położył ręce na dłoniach córki.
— Kochanie, nie smuć się. Nie możesz odbierać takich rzeczy personalnie. Wszystkim jest przykro z tego powodu Jeana, ale jesteś młoda. Ty i Zacharie będziecie mieli mnóstwo innych dzieci. — Otarł łzę z jej policzka. — Wszystko się ułoży.
— Co zamierzasz z nim zrobić? — Allura zmieniła temat, ocierając łzę z kącika oka i spojrzała pytająco na ojca.
— Powinienem go oddać do sierocińca, najlepiej angielskiego, ale nie wiem, czy wtedy całkiem nie zraziłby się do magii... Na razie niech zostanie u nas, będzie się bawił z Cyrillem i Franem, a gdy trochę się zaaklimatyzuje i zrozumie sytuację, będziemy myśleć, co dalej zrobić.
— Ani Cyrille, ani Fran nie mówią po angielsku. 
Nicolaus uśmiechnął się lekko.
— To dzieci. Dzieci się zawsze potrafią dogadać. Poza tym, Franowi powinno to dobrze zrobić. Wiesz, kontakt z innymi dziećmi, nie tylko z rodziną. Może mu się polepszy. 
— Oby. — Allura zrobiła sceptyczną minę.
Gdy Nicolaus przedstawił Teddy'emu Cyrille'a i François, Teddy był pewien, że między nimi jest cztery, a nawet pięć lat różnicy.
Cyrille był wysoki, trochę pulchny i szeroko uśmiechnięty. Miał świetliste blond loki i dołeczki jak jego ojciec, Nicolaus. Sprawiał wrażenie naprawdę sympatycznego chłopca. 
Fran był za to niziutki, wychudzony i blady. Uśmiechał się smutno, a jego proste, przydługie blond włosy nie miały tak ładnego i zdrowego odcienia, jak włosy brata. Trochę się garbił i wyglądał, jakby był bardzo chory.
Teddy nie wierzył, że między nimi jest tylko rok różnicy, a tym bardziej, że Fran może być w jego wieku. Wyglądał tak niepozornie i zdawał się tak drobny, że ciężko było uwierzyć, że ma już osiem lat. 
Allura, która przedstawiła mu swoich najmłodszych braci, później, bardzo cichutko i na ucho, powiedziała mu, że Fran jest chory, dlatego nie urósł. Teddy, widząc jej ból, gdy patrzyła na brata, nie pytał, co dolega Franowi i tylko obiecał, że nie będzie o to pytać. 
25 czerwca 1937r.

Na początku było ciężko, bo ani Teddy nie mówił po francusku, ani Cyrille z Franem nie mówili po angielsku, więc pierwsze dni był dość krępujące i zwyczajnie ciche, ale jak to dzieci, nie potrzebowali zbyt wielu słów, by się dogadać i dobrze bawić.
Z biegiem czasu to Teddy powoli łapał francuskie słówka, a chłopcy angielskie, więc ich rozmowy był już bardziej rozbudowane i mogli poznać siebie trochę lepiej.
Mówienie o rodzicach już nie wydawało się chłopcu takie przykre i smutne, ponieważ Liebleu traktowali go prawie jak członka rodziny. Był Nicolaus, Allura i jej mąż Zacharie, z którym Teddy widywał się zazwyczaj wieczorami, gdy ten wracał z pracy, Cyrille i Fran. Powiedziano mu, że Noël, Théodore i Thierry nadal są w szkole i wrócą dopiero pod koniec czerwca, a Teddy musiał przyznać, że nie mógł się doczekać poznania ich. 
Jedyną rzeczą, która nie dawała mu spokoju, był brak matki młodych Liebleu i któregoś razu odważył się o to zapytać nie Cyrille'a, a właśnie Frana, z którym przez ten czas stworzyli swojego rodzaju więź. 
Dlaczego akurat z Franem? Ponieważ Cyrille często wychodził do swoich kolegów, był głośny i nieokrzesany, a ułożony Teddy, który nie zawsze potrafił się domyśleć po krzykach chłopca, co ma na myśli, zwyczajnie irytował się jego zachowaniem i wolał trzymać się z François, który pokazywał mu świat magii.
Razem lewitowali przedmioty w powietrzu, sprawiali, że poduszki wybuchały a pierze wirowało i szukali chochlików przez magiczne szkiełka. Dlatego też Teddy nie miał większych oporów przed tym, by zapytać Frana o panią Liebleu.
— Gdzie wasza mama? 
Grali właśnie w magiczne szachy, gdy Teddy zadał to pytanie. Fran podniósł na niego przestraszone spojrzenie i rozejrzał się szybko po pokoju, jakby spodziewał się, że zaraz ktoś wyjdzie zza rogu i na nich nakrzyczy. Teddy nie rozumiał jego zachowania. 
— Moja mama nie żyje. Zmarła dwa lata temu — wyznał cicho blondyn, nawijając pukiel włosów na palec. 
— Co jej było? — Odważył się zapytać, chociaż atmosfera w pokoju zrobiła się dziwna. 
— Była uzdrowicielką w szpitalu. Zaraziła się odmianą smoczej ospy i zmarła, bo leczenie nie odbyło się dostatecznie szybko. 
Trwali w ciszy dłuższą chwilę. Teddy kątem oka widział, że Fran drży na całym ciele i wygląda jeszcze gorzej niż zazwyczaj. Kilka razy pociągnął nawet nosem. Ostatecznie Collins podszedł do niego i zwyczajnie objął, pozwalając się wypłakać na swoim ramieniu.
— Ja cię nie zostawię.
Teddy się zżył z rodziną Liebleu. Gdy trochę lepiej nauczył się francuskiego (i wyszedł poza obręb kali jeść, kali pić, chociaż i tak szło mu nieźle jak na obcokrajowca, mimo że więcej rozumiał, niż potrafił powiedzieć) udało mu się ich lepiej poznać. Wszystkich.
Dowiedział się, że Nicolaus ma słabe serce i nie powinien spędzać zbyt wiele czasu w pracowni eliksirów we własnym biurze, w którym często coś wybuchało bez przyczyny, a nie powinno. Mimo to, mężczyzna zdawał się tym nie przejmować. Był uprzejmy i miły dla wszystkich, starał się jak najwięcej czasu spędzić w domu z dziećmi. (Po tym, jak Théodore i Thierry wrócili ze szkoły, obecność ojca była wymagana, by ktoś dał radę ich ujarzmić. Nie żeby byli bardzo kłopotliwi, bo nic w ich otoczeniu nie wybuchało w powietrze, ale byli wyjątkowo zgryźliwi i lubili dokuczać, więc trzeba było na nich uważać.) 
O Allurze na początku nie powiedziano mu zbyt wiele poza tym, że jest najstarszą ze swojego rodzeństwa. Przez długi czas Teddy nie dopytywał, czy i ona jest na coś chora, skoro jest tak blada i wychudzona. Nikt tego tematu też nie poruszał.
Zacharie był człowiekiem raczej spokojnym, ułożonych i grzecznym, który lubił mieć wszystko idealnie poukładane na swoim miejscu. Irytowało go, gdy Teddy dopiero uczył się zasad etykiety przy stole, pochylał talerz w swoją stronę, używał nieodpowiednich noży i wycierał ręce o spodnie, ale później ze spokojem tłumaczył chłopcu, jak powinien się zachowywać, więc Teddy go uważnie słuchał i starał się przywiązywać większą uwagę do tego, jak się zachowuje. Za którymś razem dostał nawet pochwałę i serdeczny uśmiech, więc od tamtej pory Zacharie kojarzył mu się tylko z nadgorliwym pedantem o dobrych intencjach.
Najgłośniejszym dzieckiem w domu był Cyrille, który za wszelką cenę starał się zyskać uwagę starszych braci, zachowując się głośno i skrajnie nieodpowiedzialne (raz o niemal nie utopił się w fontannie przez przypadek). Teddy nie uważał go za złą osobę, ale trudno mu się było przekonać do niebezpiecznych i nierzadko głupich pomysłów kolegi, dlatego podchodził do niego z rezerwą. Bardzo dużą.
Często przychodził do pokoju Noëla, gdy chciał posiedzieć w ciszy i spokoju. Chłopak, który skończył w tym roku szkołę, od razu wyjechał, więc Teddy nie zdążył go zbyt dobrze poznać, ale w jego pokoju było mnóstwo map i książek o podróżowaniu, które Teddy w tajemnicy przed innymi czytał i myślał, jakie to musiało być niesamowite, tak po prostu się spakować i wyjechać. Wprawdzie nie znał innych magicznych środków transportu prócz teleportacji, ale wyobrażał sobie, jak leciałby na smoku do Norwegii lub Ruminii, by szukać magicznych stworzeń... 
Uwielbiał przesiadywać w pokoju Noëla.
Najbardziej mieszane uczucia miał względem Frana, ponieważ Fran był chory. Teddy lubił się z nim bawić, ale za każdym razem, gdy François dostawał ataku, Teddy czuł się niepotrzebny i zbędny, ponieważ nie potrafił mu pomóc. Nie wiedział, co zrobić, gdy chłopiec zaczynał szybko oddychać i mimo to robić się fioletowy, gdy padał na ziemię, drgając i rzucając się po dywanie. Mógł tylko zawołać Allurę lub innego dorosłego, którzy rzucali na Frana kilka zaklęć, starali się go ocucić, wlewali mu siłą eliksiry do gardła i czekali, aż mu się polepszy. Czasami trwało to chwilę, czasami widać było, że chłopiec cierpi przez długi czas i nic się nie dało z tym zrobić. Teddy'emu nie wolno było się wtedy do Frana zbliżać, więc mógł na niego tylko patrzeć z daleka i czekać. A czekanie było najgorsze.
2 grudnia 1937r.

Gdy Nicolaus przysiadł się do niego na kanapie w salonie i milczał dłuższą chwilę, Teddy wiedział, że zanosi się na poważną rozmowę. Niepewnie spojrzał znad swojego sernika na mężczyznę, zastanawiając się jaki temat poruszą. Podświadomie spodziewał się, że rozmowa będzie dotyczyła dalszej przyszłości Teddy'ego (i prawdopodobnie sierocińca, które bał się bardziej od opowieści o Ponurakach). 
Obawiał się tego, bo nie miał żadnego argumentu za tym, by pozostać w domu Liebleu, w którym poczuł się... dobrze. Zwyczajnie dobrze. Jak ktoś, kto był chciany, kogo się nie wstydzono i może nawet kochano. Nie chciał tego stracić.
Nicolaus długo milczał, nim się odezwał, sprawiając, że Teddy wręcz parował ze stresu.
— Gdy cię tutaj zabrałem, powiedziałem ci, że na razie możesz z nami mieszkać, ponieważ nie wiedziałem, jak powinienem się zachować. Byłeś tylko samotnym chłopcem, który nigdy nie powinien znaleźć się w takiej sytuacji. Powinienem od razu zgłosić to do angielskiego Ministerstwa. Mam nadzieję, że nie jesteś zły, że zachowałem się tak nieodpowiedzialnie?
— Nie. Oczywiście, że nie — zapewnił gorliwie Teddy na jednym wdechu. Mężczyzna znów na chwilę zamilkł.
— Fran i Cyrille cię lubią. Ja też cię lubią, a Allura... Allura dzięki tobie ma się lepiej. Dużo lepiej. Dziękuję ci za to. — Uśmiechnął się do niego i pogłaskał po jasnych włosach.
Teddy zebrał w sobie całą odwagę, jaką miał. Odłożył talerzyk z ciastem na stół i spojrzał poważnie Nicolausa.
— Czy Allura jest tak samo chora jak Fran? — Udało mu się prawie nie zająknąć przy tym. Serce biło mu jak oszalałe i bał się tylko tego, by pan Liebleu nie był na niego zły za zadanie tak zuchwałego pytania.
Nicolaus nie był zły.
— Nie, Allura nie jest chora. Fizycznie. Jej serce jest chore.
— Co to znaczy?
— Że cierpi. Nim się u nas pojawiłeś, moja córka urodziła mi drugiego wnuka. Miał mieć na imię Jean, ale urodził się martwy. Poród trwał zbyt długo i się udusił... — Mężczyzna westchnął. — Dlatego Allura cierpi, ponieważ obwinia się o to, że to jej wina. Chociaż to nie prawda. To był błąd lekarzy, który nigdy nie powinien się zdarzyć.
Chłopiec spuścił głowę, nie wiedząc co powiedzieć. Był pewien, że kobieta jest zwyczajnie chora i to minie, ale ten ból, który nosiła w sercu, miał zostać z nią na całe życie. Teddy'emu zrobiło się smutno z tego powodu.
— Chcę byś został — padło niespodziewanie z ust Nicolausa. — Według mojego prawa, nie mogę uczynić cię moim spadkobiercą ani adoptować i traktować jako prawowitego syna, ale chcę byś z nami mieszkał, Teddy. Nie masz nic przeciwko?
Teddy na moment wciągnął powietrze. Nie wiedział dokładnie, z czym wiąże się brak bycia adoptowanym i nie uznanym za spadkobiercę, ale wiedział z czym wiąże się mieszkanie z Liebleu, w ich śmiesznym, wielkim domu, z tymi wszystkimi ludźmi.
Z rodziną, której pożądał.
Rzucił się Nicolausowi na szyję, a ciężkie łzy spływały mu po twarzy. Trząsł się długo, nim zdołał wydusić z siebie choćby słowo:
— Dzi... dzięku-kuję... Dziękuję. Ch-chcę z wami zostać, naprawdę chcę! — zapewnił. 
Długo trwało, nim Nicolaus wypuścił do ze swoich objęć. Wytarł mu chusteczką policzki, uśmiechając się przy tym smutno. Teddy wtedy jeszcze nie wiedział, co tak naprawdę się stało.
— Wiesz, Teddy, jest jednak jeden sposób, byś mógł być uznawany za mojego syna. I z tym wiąże się jedna rzecz, o której chcę ci powiedzieć.
Teddy wbiegł do pokoju Frana, nie przejmując się tym, że ktoś może być w środku albo że to niestosowne wpadać z krzykiem do pomieszczenia. Ledwo widział przez łzy, ale nawet one nie były w stanie ukryć tego, że pokój był pusty. Nie było w nim żywego ducha, co wcale nie poprawiło samopoczucia chłopca.
— Gdzie on jest? Gdzie Fran? — zapytał drżącym głosem, patrząc na Nicolausa, który stanął w drzwiach, jakby bojąc się wejść. — Gdzie jest François!?
— Ted, uspokój się...
— Obiecałem mu... — załkał. — Obiecałem mu, że go nie zostawię... — Bardzo powoli podszedł do mężczyzny, nie mogąc zebrać się w sobie, by powiedzieć kilka kolejnych słów. — Proszę, powiedz mi, gdzie on teraz jest... Błagam, powiedz mi, gdzie jest Fran...
Nicolaus bez słowa wyciągnął rękę i zaprowadził Teddy'ego do najciemniejszej i najgłębszej piwnicy w tym domu. Tam, w jasnej, drewnianej trumnie, leżał Fran. Jak zawsze blady, z podkrążonymi oczami, ale tym razem do kompletu miał też sine usta. 
Teddy podszedł do niego bardzo powoli i wszedł na podwyższenie. Oparł ręce o zimną powierzchnię trumny i przyjrzał się Franowi. Chłopiec wyglądał jakby spał. Nawet się przy tym lekko uśmiechał i wyglądał wręcz na wypoczętego, jak nigdy dotąd. Teddy niepewnie chwycił go za rękę,. Była lodowata.
— Cześć, Fran... — zaczął niepewnie i mocniej ścisnął dłoń chłopca. — Przepraszam, że nie było mnie przy tobie, gdy... no wiesz. Ale jestem tutaj teraz i... i będę za tobą tęsknił, wiesz? Bo jesteśmy kumplami, Fran. Zawsze byliśmy. — Wytarł oczy i nos rękawem, by móc mówić dalej. — I wiesz co? Twój tata powiedział, że mogę u was zostać. Tak na zawsze. Szkoda... szkoda, że ciebie tutaj nie będzie...
Dalej nie był w stanie mówić, bo szloch mu w tym przeszkodził. Oparł czoło o wieko trumny i płakał cicho, dalej trzymając Frana za rękę. Nicolaus podszedł do niego i pogłaskał uspokajająco po plecach. 
— Teddy, musisz mnie teraz wysłuchać, bo to, co powiem, będzie okrutne, ale lepsze dla nas wszystkich. Wysłuchasz mnie, Teddy?
Chłopiec kiwnął niepewnie głową. Wrócili na górę, gdzie przy stole siedziała już Allura. Jej oczy były zaczerwienione od płaczu, a Zacharie trzymał ją za rękę bez słowa. Dla kogoś, kto ich nie znał, wydaliby się oschłymi ludźmi, ale pomimo tego, że nie wpadali sobie w ramiona, Teddy wiedział, jak wielkim uczuciem siebie darzą, siedząc tak blisko siebie, że stykali się i ramionami i kolanami. Ich miłość nie potrzebowała słów.
Teddy nie był zaskoczony, że ją widzi. Allura była... Allura była dla niego dobra. Czasem trochę oschła, ale troszczyła się o niego. Nie powinna tak cierpieć. Nikt nie powinien jej odbierać i syna i najmłodszego brata, który też był dla niej bardziej jak syn, skoro była od niego o dwadzieścia lat starsza.
Usiedli wszyscy czworo przy jednym stole. Na początku to, co mówili, nie docierało do Teddy'ego. To było niemoralne, odrzucające i złe.
— Skoro też jesteś blondynem, w wieku Frana — mówił Nicolaus głosem pozbawionym emocji. — Nikt się nie zorientuje, że nie jesteś Franem. Nie poślemy cię do francuskiej szkoły, bo wszystkie zaczynają się od dziesiątego roku życia. Poza tym, niektóre dzieci mogłyby cię rozpoznać, pytać o twoją przeszłość, a to byłoby nam nie na rękę. Dlatego zdecydowaliśmy, że poślemy cię do Hogwartu. To angielska placówka, to której i tak byś trafił, jako Theodor Collins.
Protestował. Ze względu na dobre imię Frana protestował ile mógł, bo to w końcu było niemoralne, by ukradł mu osobowość. Wykorzystał jego śmierć jako szansę do lepszego życia dla siebie.
Ostatecznie, po wielu godzinach tłumaczeń i wyjaśnień, ustąpił. Allura i Nicolaus byli wykończeni tym dniem i przygnębieni, a Zacharie, który dotychczas wspierał żonę poprzez trwanie przy niej, odezwał się niespodziewanie.
— Skoro tak dobrze znałeś Frana, powinieneś się ze mną zgodzić, że nie chciałby byś do końca życia z łatką przybłędy i na koniec, gdy już wszyscy członkowie twojej nowej rodziny umrą, został tylko „tym Teddym Collinsem uzależnionym od Liebleu”. Wyświadcz Franowi przysługę i żyj tak, jak on nigdy nie mógł.
I to ostatecznie przesądziło sprawę.
Była tylko jeszcze jedna sprawa, którą poruszono, a która sprawiła, że Teddy naprawdę poczuł się jak jeden z Liebleu. 
— Chciałbym, by jednak zaszła pewna zmiana — wyznała Allura, nim wszyscy mieli się rozejść. — Chcę, by jego imię brzmiało François Jean Liebleu. 
Między nimi zapanowała nieprzyjemna cisza. Ta delikatna zmiana była do załatwienia w Ministerstwie i dzięki temu Teddy stałby się jedynym Liebleu, który miałby dwa imiona, ale nie o to tak naprawdę chodziło. 
Allura chciała dać mu imię po swoim synu. Dla Teddy'ego było to tak, jakby ona sama chciała go przygarnąć jako swojego syna. A on nie chciał niczego więcej niż bycia czyimś synem. 
Był jeszcze jeden powód, dla którego Liebleu chcieli zaadoptować Teddy'ego do siebie. Nicolaus podejrzewał to już od jakiegoś czasu, ale dopiero śmierć Frana uświadomiła go w przeświadczeniu, że nie wszystkie jego dzieci dożyją starości. Dobrym ludziom czasami przydarzały się złe rzeczy. Nigdy nie wyobrażał sobie, by jego dzieci zostały dotknięte jakąś nieuleczalną chorobą, ale im dłużej żył i je oglądał, tym bardziej był o tym przekonany.
Ale w tym momencie liczył się tylko Theodor, który powinien mieć szansę na lepszy start. 
1 września 1940r.

Teddy zajął wolny przedział. Już dawno odmachał Allurze i Zachariemu, który po krótkim pożegnaniu deportowali się z peronu. 
Stresował się, ale tylko trochę. Już prawie zapomniał, jak mówiło się po angielsku, gdy od dwóch lat posługiwał się tylko francuskim. Wystarczyło jednak, by osłuchał się krzyków i pisków swoich przyszłych kolegów szkolnych, by uświadomić sobie, że pewnych rzeczy się nie zapomina.
— Cygnusie, szybciej, bo nie znajdziemy wolnego przedziału! — zawołał ktoś z zewnątrz, po czym wpadł do środka z okrzykiem: — Wolne miejsca!
Jednak zapał nowoprzybyłego szybko się ostudził, gdy zobaczył on Teddy'ego. Collins nerwowo wytarł ręce o spodnie i stwierdził, że wypadałoby się odezwać.
— Te miejsca są wolne — mruknął dość cicho i był święcie przekonany, że chłopiec (prawdopodobnie w jego wieku) go nie usłyszał i zaraz sobie pójdzie. 
— Naprawdę? Świetnie. — Od razu wciągnął do środka swojego kolegę i uśmiechnął się zadowolony. — Też jedziesz do pierwszej klasy? — Teddy pokiwał głową twierdząco. — Ja jestem Orion Black, a to mój kuzyn, Cygnus — przedstawił ich obu. 
Nie wyglądali na rodzinę. Jeden był wysoki i bardzo szczupły, z brązowymi, od biedy czarnymi włosami, ciepłymi brązowymi oczami i lekko karmelową karnacją, która prawdopodobnie była opalenizną. Ten nazywał się Orion i sprawiał wrażenie pewnej siebie i otwartej osoby. Cygnus, natomiast, był niski, bardzo blady – albo powodowały to czarne jak noc włosy – z bardzo jasnymi, niebieskimi oczami. Gdyby mniej się garbił i nie wyglądałby na przestraszonego, wyglądałby dużo lepiej od Oriona.
Teddy uśmiechnął się i wyciągnął rękę do wyższego z chłopców.
— François Jean Liebleu, miło mi was poznać.

1Papa? Qui est-ce? – (fr.) Tato? Kto to jest?

Etykiety: , , , , , ,

Komentarze (12):

15 lutego 2015 12:13 , Blogger A. pisze...

Ale miałam zonka, gdy zobaczyłam bezruch i tytuł Teddy (coś obrazków nie widzę, podejrzany biznes, ale przecież teraz już by mi nie pomogły, niestety). Myślałam, że zaraz zza krzaka wyskoczy Syriusz albo Reg, a tu nic z tego.
Fajny był ten początek, taki rzadko spotykany - perspektywa mugoli, którym trafiło się magiczne dziecko wyszła ci przednio. Ale już motyw z zostawieniem Teddy'ego... absolutnie nie uwierzyłam. Może gdyby nie był jedynakiem, gdyby rodzice aż tak bardzo się o niego nie troszczyli, albo gdyby wydawali się po prostu za młodzi, czy jakkolwiek inaczej niedostosowani do rodzicielstwa, ale tak? W dodatku samo porzucenie w opisach nie wyszło najlepiej, mogłaś mocniej to zaakcentować (szczególnie, że miałaś perspektywę dziecka). Mam wrażenie, że Teddy z jakiegoś powodu uznał swoich rodziców za nie tak fajnych i poniekąd wymienił ich na Liebleu, a wydaje mi się, że nie do tego dążyłaś.
No, ale zauważyłam całą masę opisów (trudno było nie zauważyć :D). U ciebie chyba aż tylu jeszcze nie widziałam! Z jednej strony mogę powiedzieć, że wydają się bardzo świadome (tzn. wydaje mi się, że poświęciłaś sporo czasu, żeby poszperać o architekturze), co mi się bardzo podoba, chociaż nieco zabrakło mi czegoś bardziej od ciebie. Czasami wpadałaś w lekkie zdrewnienie, opisując wszystko po kolei, bo tak wypada, a nie bo chcesz. A liczebniki i wymienianie w jednym akapicie mocno weszły mi na głowę - za dużo ich było. W każdym razie zdecydowanie podoba mi sie pomysł na lokację domu Liebleu (ale czy w rzeczywistości to dalej musiał być kościół? Jakoś średnio widzę mieszkanie w kościele... ale wiem, że został odpowiednio urządzony, spokojnie) i sam jej opis.
Mam poważny problem ze spotkaniem Nicolausa i Teddy'ego. Głównie chodzi o to, że Nicolaus (przez cały czas przy nim myślę o Świętym Mikołaju) właściwie nie miał powody przebywać w tamtym pensjonacie i kazałaś im się poznac, bo imperatyw narracyjny. Warto byłoby wspomnieć, że pojawił się w interesach, zobaczył z kimś czy cokolwiek zamiast bo tak.
W ogóle sama rodzinka Liebleu stała sie znacznie bardziej wyraźna, pełniejsza (mam wrażenie, że kiedyś wspominałaś o Benjaminie, ale zupełnie nie pamiętam tekstu; Allurę za to już jak najbardziej). Dostali takich ludzkich rysów i przyjemnie się o nich czytało (jak na postaci trzeciego tła dobrze zarysowałaś ich charaktery). Allury chyba najbardziej było mi szkoda, bo snuła się przez cały tekst taka ponura, pełna poczucia winy. Mam wrażenie, że jej mąż uciekł od tej tragedii w pracę i dlatego tak mało o nim było, chociaż mogę się mylić (powiedział aż jedno czy dwa zdania). Wydaje mi się również, że wszyscy Lielbleu byli bardzo przywiązani do najmłodszego braciszka - zupełnie jakby był wspomnieniem zmarłej matki; z resztą bardzo szybko wszyscy pogodzili się z propozycją Nicolausa.

 
15 lutego 2015 12:14 , Blogger A. pisze...

Z Franem - tym prawdziwym - miałam niezłą zajawkę. Bo przecież to ten opowiadaniowy Fran, a tu choruje i nikt nie wróży mu długiego życia. Wreszcie Fran umiera, a Teddy (czy raczej Theodore) zostaje Franem. I prawdopodobnie to właśnie jest najlepszy moment w opowiadaniu (ale to nic nowego, przecież jesteś świetna w momentach kulminacyjnych :D). Wszyscy właściwie już wiedzą, co się stanie, jednak mimo to opisujesz to tak wspaniale, że aż prosi się o więcej i właściwie zostałam z takim: "dawaj jeszcze!" na do widzenia.
Co prawda wypowiedź Nicolausa, że obawia się, że wiele z jego dzieci umrze jakoś średnio do mnie przemawia i wydaje mi sie, że byłoby lepiej bez tego (ma jedenaścioro pociech, bez przesady, jakiś dziedzic mu zostanie).
Na deser Orion i Cygnus (czemu wersja angielska imienia?) i przedstawienie już nowym nazwiskiem, które ostatecznie grzebie Theodore'a Collinsa. Ciekawa jestem czy taki był twój zamysł od początku, czy też raczej wpadłaś na to niedawno? Właściwie nie sposób wyczuć, bo żadnych wskazówek nie było (teraz bardziej mnie dziwi reakcja Frana na odejście Rega w ostatnim rozdziale), ale może nie zauważyłam...?
A na koniec zganię cię za powtórzenia, bo plączą się jak jakaś plaga (no czytając wieczorem na telefonie w łóżku widziałam, więc coś pokpiłaś sprawę).
Pozdrawiam.

 
15 lutego 2015 20:12 , Blogger Niah pisze...

Powiem ci, że napisanie tego tekstu to była kwestia trzech dni (nie licząc tego, że sam początek był napisany z rok temu), a wymyślenie tytułu to już całkiem inna bajka, bo jak w większości rozdziałów zwyczajnie wiem, jak powinnam je nazwać, po napisaniu, tak w tym nic mi nie przychodziło do głowy. Zazwyczaj tytuły robocze nazywają się "Rei i Syriusz", "Syriusz" lub "Mecz Quidditcha, więc w tym przypadku zwyczajnie skreśliłam Collins z "Teddy Collins" i został "Teddy". Spodziewałaś się Teddy Beara?
Wiesz, zawsze twierdziłam, że system informowania mugoli o tym, że mają magiczne dzieci ssie, bo kto to widział, by pojawiać się dopiero w urodziny, albo gdzieś w okolicach połowy wakacji i ni z gruchy ni z pietruchy mówić "wasze dziecko jest magiczne!". Nie będę się bronić przed tym, że wyszło to drętwo, bo pewnie tak było. Ciężko wpasować się w tekst, który pisało się tak dawno temu.
Co do (St.) Nicolausa, ten fragment był bardziej ukierunkowany na Teddy'ego, więc nie czułam potrzeby opisania skąd się tam wziął. Poza tym, było powiedziane, że był u kumpla. Mógł zauważyć mrugający szyld z daleka.
Nie szperałam o elementach architektonicznych, bo piszę w tym roku maturę z historii sztuki, więc muszę to umieć :D Zwyczajnie przydała mi się ta wiedza. Jednak mimo tego ciężko jest mi opisać pomieszczenie w jakiś bardziej poetycki sposób. Opisywanie architektury jest takie jakieś... meh, nie dla mnie.
Kiedyś wspomniałam o Benjaminie, ale tylko Allura pojawiła się jako pełnowymiarowa postać, ale była całkiem inna do tej, która była ukazana w tym rozdziale. Mimo to, cieszę się, że dobrze ich odebrałaś i że ci się podobali jako zapychacze tła.
No byli przywiązani do Frana, bo był najmłodszy i najbardziej chorowity. Teddy tam wspomniał, że Allura była dwadzieścia lat starsza od Frana. Mogła być bardziej jego matką niż siostrą. No i jest przykro, gdy małe dziecko umiera.
Aż się zarumieniłam, gdy mnie pochwaliłaś za te momenty kulminacyjne. Mi się zawsze wydaje, że tak łatwo mnie przejrzeć, a tutaj się okazje, że zamierzone efekty jednak dają radę!
(Co masz na myśli z wersją angielską imienia? Jest inna wersja imienia Cygnus? O.o)
Tak, taki plan był od początku i tylko jedną aluzją było to, że w Wili Walburga stwierdziła, że Fran ma akcent jak prawdziwy anglik. No i tyle.
Wybacz za powtórzenia ._. Podejrzewam, że chodzi o te nazbyt częste używanie "Teddy'ego". Kajam się.
Pozdrawiam, Niah.

 
16 lutego 2015 00:44 , Blogger A. pisze...

Nie do końca chodziło mi o tytuł, bardziej o samą treść, bo myślałam, że akcja będzie się toczyć, gdy Reg i Syriusz będą dzieciakami. Pliki, w jakich zapisuję rozdziały mają tytuły 1, 2, 3...30, 31, 32... nie pobijesz mnie :D. Misiu to też jakiś pomysł, ale na to niestety nie wpadłam, chlip.
Ano, ale zostawianie jedynego, wypieszczonego i wychuchanego dzieciaka też ssie i to bardziej.
Wiem, ale mimo to: wypadałoby, żeby chociaż wspomniał coś. Albo ten kumpel mógłby przyjść z nim, bo tak to nie bardzo wygląda.
Aaaa i wszystko jasne. Szczęściara, kiedyś w pewnym opku zebrało mi się na opisy architektury, to się musiałam naszukać (kiedyś je skończę, kiedyś...).
Czyli nie mam sklerozy! Yey!
(Nic, tylko przestawiły mi się literki, sorry, zakręcona jestem.)
Jedną?! Ty skąpcu!
No nie, imion bohaterów bym ci nie wypominała. Chodzi o takie cosie: "że nie wszystkie jego dzieci dożyją starości. Dobrym ludziom czasami przydarzały się złe rzeczy. Nigdy nie wyobrażał sobie, by jego dzieci zostały dotknięte"

 
16 lutego 2015 14:41 , Blogger Niah pisze...

Gdy Syriusz i Reg są dzieciakami, niewiele się dzieje. Fakt, dobrze się wtedy pokazuje relacje z rodzicami, ale dużo mam takich rozdziałów, wbrew pozorom. Ty przynajmniej rozróżniasz 2 od 5, a ja mam "Walburga-Orion", "Orion i Walburga" i "Walburga i Orion" i muszę dojść o czym był ten rozdział xD
Bij do mnie, żabki, kwiatony i spływy wolutowe mi nie straszne.
Jedną, bo później nie miałam jak tego dodać... Znaczy, pierwotnie chciałam, by Fran zaraził Syriusza sympatią do komiksów o Spider-manie i nauczył go prowadzić, ale przypomniałam sobie, że Walburga zna za wiele klątw... Więc pomysł przepadł.
Będę uważać na przyszłość.
Pozdrawiam, Niah.

 
16 lutego 2015 17:20 , Blogger A. pisze...

Gdybym nazywała POVami, miałabym ciągle James, Peter, Syriusz, Remus... No, ale ja piszę po kolei, a ty masz coś pozaczynane (jakieś zapasy, fajnie było mieć zapasy, nie to co teraz) i tylko musisz dokończyć.
Hehe, będę pamiętać, gdy już się za to wezmę ^^. Ale i tak nie mam pojęcia, o czym mówisz, a żabki kojarzą mi się z żabkami od zasłonek...
E no chyba Walburga nie rzucałaby klątw na Frana, nie?

 
16 lutego 2015 18:49 , Blogger Niah pisze...

Mam zapasy! Mam cały, skończony tekst i kilka na etapie, na którym należy jeszcze trochę dopisać i też będą nadawały się do publikacji. Ostatnio wygrzebałam nawet z otchłani komputera jakieś dobre teksty, które można by opublikować od zaraz, ale nad tym muszę się zastanowić. Zamierzam przewegetować do matury, że tak to ujmę.
Dobre i tyle, ale naprawdę, jeżeli nie masz do tego pociągu, nie męcz się, bo sztuka nie jest taka miła i przyjemna, a pełna jakiś dziwnych pojęć i rzeczy, które niby wiesz, ale w praktyce wygląda to inaczej.
Nie, raczej nie. Nakrzyczałaby na niego, rzuciła focha i tyle. Walburga lubi Frana.
Pozdrawiam, Niah.

 
16 lutego 2015 20:07 , Blogger A. pisze...

Ty bogaczu! Wegetatorze, do roboty, a nie kombinujesz :P.
No wiesz czasami, jak mnie naleci, lubię sobie poszperać, ale na dobrą sprawę nie wiem, czy to ma sens, jeżeli chodzi o architekturę. Poza tym dawno opciaka nie ruszałam i trochę się zejdzie zanim go reaktywuję.
Ale czemu tylko lubi? A nie kocha? Chlip, a ja myślałam, ze hajtnęła się z miłości...

 
16 lutego 2015 22:16 , Blogger Niah pisze...

Maturę mam. Matko, co tam matura, mam egzamin dyplomowy i od niego zależy czy dostanę tytuł plastyka. Tego boję się najbardziej, dlatego zamierzam trochę przebimbać ten czas do maja. Oczywiście, nie zapominając o publikacji.
Jak każdego. Najzabawniej się pisze opowiadania, gdy się dopiero zaczyna poznawać jakiekolwiek realia. Mnie to zawsze bawi, bo później wychodzą, przynajmniej mi, takie gnioty nie mające nic wspólnego z tym, o czym miałam pisać, że fajnie się przy nich pośmiać.
A może go i kocha? Już jakiś czas są razem. Poza tym, Fran gra w przeciwnej drużynie, Walburga raczej o tym wie... chociaż nigdy się nad tym nie zastanawiałam O.o
Pozdrawiam, Niah.

 
19 lutego 2015 00:11 , Blogger A. pisze...

Matura to nic, zdać zdasz na pewno ;). Ale egzamin dyplomowy brzmi już poważnie - powodzenia! Ja myślę, że nie zapomnisz.
Właśnie mam taki problem, że nie mając realiów jakoś ciężko mi się pisze - muszę wiedzieć, co chcę, bo inaczej nawet nie zaczynam (a poza tym leniem jestem i zanim się do czegoś zabiorę trochę mija). Ale mogę się pośmiać z pierwszego opka, jakie napisałam :P.
No właśnie! Ale teraz jeszcze zależy o jakim czasie mówimy, bo ktoś w tym opowiadaniu robi zawirowania czasoprzestrzenne :D. E tam, jakiej tam przeciwnej? Chodzi ci o to, że jest mugolem, że Liebleu wychowali go zupełnie inaczej niż Walburgę? Takie tam... pierdółki ;).

 
19 lutego 2015 11:34 , Blogger Niah pisze...

Maturą się nie stresuję, bo nie ma po co. Ale na egzaminie dyplomowym muszę wmówić komisji, że moja praca jest najlepsza ze wszystkich i jakoś przejść przez ustny z historii sztuki. Bo jak go nie zdam, to cały dyplom w piździet :<
Mi wystarczą chęci, ale gdy się zaprę, to przejrzę wszystkie źródła wiedzy tajemnej, by zgłębić temat.
Trzeba będzie poruszyć kilka nadprogramowych kwestii w najbliższym czasie.
Pozdrawiam, Niah.

 
20 lutego 2015 14:00 , Blogger A. pisze...

Zdasz, zdasz - wierzę w ciebie i będę trzymać kciuki ;).
O, znaczy, że o co chodzi? Teraz będę rozkminiać, co z Franem jest nie tak, skoro podobno należy do przeciwnego obozu...

 

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna