6 lip 2016

[NON OMNIS MORIAR] I. Ustawa o wilkołakach

Akcja literacka: Wakacyjne Wyzwanie Literackie pt. „Tasiemiec
Wariant publikacji: publikacja w odcinkach
Fandom: Harry Potter
Postacie: James Potter i cała gromada z okresu pierwszej wojny, ale James jest głównym bohaterem
Zarys fabuły: Alternatywa. Lord Voldemort wygrywa pierwszą wojnę i przejmuje Ministerstwo razem ze swoimi śmierciożercami. Społeczeństwo składa się w większości z czarodziejów czystej krwi i nielicznych półkrwi, którzy sobie na to zasłużyli. W tej nieprzyjemnej rzeczywistości żyje też James Potter, urzędnik Departamentu Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami, który stara się okiełznać swoją nie-do-końca-nieżywą aurorską paranoję. Problem w tym, że aurorem jest się już na zawsze.
Cały tekst dedykowany jest maximilienne za jej nieocenioną pomoc przy tworzeniu.
Betowała niesamowita Katja.

James Potter czuje się zmęczony. Powolnym ruchem przesuwa okulary na czubek głowy i rozmasowuje nasadę nosa, oczekując ulgi, która nie nadchodzi. Przed nim leży szkic nowej, jeszcze bardziej restrykcyjnej ustawy o wilkołakach, który sam przed chwilą skończył pisać, ale nie ma ochoty więcej na niego patrzeć. Nieprzyjemne ćmienie w głowie odbiera mu nawet chęć, by otworzyć okno i pozbawić swój gabinet smrodu niewietrzonego pomieszczenia.
Podświadomie chce, by równo zapisane kartki zniknęły. By restrykcyjne paragrafy („wilkołaki mają obowiązek niezwłocznie poinformować innych o swojej chorobie”, „każdy wilkołak ma obowiązek wpisać się do Narodowego Rejestru Wilkołaków i dbać o aktualność zamieszczonych w nim danych”, „każdy wilkołak, który zaatakuje magicznie uzdolnioną istotę, podlega natychmiastowej karze śmierci”) w cudowny sposób zniknęły, razem z całą ustawą, którą tworzy od początku tygodnia. James zwyczajnie nie chce nad tym pracować.
Jego własny żołądek wybudza go ze smutnego marazmu. Oprócz niecałego kubka kawy wypitego o wpół do szóstej nad ranem nie miał nic w ustach. Wskazówka ustawiona na godzinie trzeciej daje mu do zrozumienia, że to zdecydowanie zbyt długo i nawet jeżeli Rowle oczekuje szkicu punkt siedemnasta, najlepiej poprawionego i gotowego do druku, James nie zamierza głodować do końca własnej zmiany i decyduje się pójść do ministerialnej stołówki.
Jeszcze przed wyjściem chowa ustawę do ostatniej szuflady w biurku i zabezpiecza zaklęciem, wiedząc, że to objaw lekkiej paranoi, ale nie może się jej oduczyć. Może też nie chce, sam już nie jest pewien. Zostawia otwarte okno i wychodzi.
Ten, kto projektował rozkład pomieszczeń w Ministerstwie, musiał być pijany. James nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Jego biuro mieści się na trzecim piętrze, bo i całe trzecie piętro odpowiada za magiczne istoty i nikt niczym innym się tutaj nie zajmuje. Stołówka jest za to na minus czwartym, razem z częścią księgowości i kasą, co nie ma dla niego najmniejszego sensu.
James nie lubi opuszczać swojego piętra, a nawet własnego gabinetu, gdzie może jeszcze udawać, że jest w całkiem innym miejscu i nie otaczają go śmierciożercy, posyłający sobie nawzajem sztuczne uśmiechy i fałszywe komplementy. Gdy siedzi w swoich ciasnych, niebiesko-granatowych czterech ścianach, a za oknem widać wiecznie zakorkowaną ulicę, jest w stanie nakłamać sam sobie, że wcale go tutaj nie ma.
Wchodzi do windy, ciesząc się w duchu, że jest pusta i opiera się o ścianę. Żelazna krata zasuwa się z przykrym jękiem, a chwilę później cała kabina jedzie do tyłu, w głąb tunelu, a on zamyka oczy.
Nie powinien tak o nich myśleć. To już nie są śmierciożercy. To wysocy urzędnicy, szefowie departamentów, a nawet laureaci orderów Merlina. Nie są już mordercami, zwyrodnialcami i fanatykami. Teraz to wygrani. Niech żyje łaskawie nam panujący Minister Voldemort i cała jego świta oddanych, czystokrwistych współpracowników.
Dalej nie może się do tego przyzwyczaić.
Winda jedzie stosunkowo spokojnie jak na ministerialne windy. Nie szarpie, nie wydaje odgłosów niczym potępiona dusza, nie jedzie za szybko ani za wolno. Jest podejrzanie przyzwoita. I czysta. James już nie wie, co bardziej go dziwi.
Na parterze dosiada się do niego Bartemiusz Crouch Junior, zbyt zajęty nowymi aktami, by zwrócić na niego uwagę lub odpowiedzieć na rzucone od niechcenia „dzień dobry”. Jadą w ciszy, nie narzucając się jeden drugiemu i James liczy na to, że nie zmieni się to do minus czwartego piętra, bo w końcu Crouch jedzie na sam dół, a wszyscy boją się go zbyt mocno, by narazić się na gniew przewodniczącego Wizengamotu i omijają ich windę z daleka.
I jest naprawdę blisko, by tak się stało, by James spokojnie zjechał na odpowiedni poziom, gdy na minus trzecim winda się niespodziewanie zatrzymuje, a do środka wchodzi nie kto inny, jak Peter Pettigrew we własnej osobie.
W tym momencie James chce krzyczeć.
Nie odzywa się jednak ani słowem. Nie mówi ani „dzień dobry”, ani „do widzenia”, czy nawet „pocałuj mnie w dupę”. Zamiast tego zaciska dłonie w pięści, z premedytacją przygryza sobie język i milczy, patrząc w podłogę i licząc na to, że Pettigrew go nie zauważy. Podskakujące nagle ciśnienie sprawia, że robi mu się gorąco i duszno. Od złości kręci mu się w głowie.
— Panie Crouch! Jak to wspaniale pana widzieć! — pieje Pettigrew.
Zawsze był lekko obrzydliwy, obłudny i miał niepokojącą cechę włażenia innym w tyłki, by dostać to, czego chciał. Jednak od momentu zostania głową Departamentu Magicznych Gier i Sportów jest jeszcze gorszy, chociaż nie powinno być to przecież możliwe.
James ledwo powstrzymuje uśmiech, gdy słyszy ciężkie westchnienie Bartemiusza Croucha. To może się źle skończyć, a on nie potrzebuje kłopotów. Jest głodny i chciałby tylko zjeść coś ciepłego. Na tym się skupia, ale nie potrafi jednocześnie zrezygnować ze słuchania paplaniny Petera.
— To wyjątkowo piękny dzień, nieprawdaż? Oczywiście dla takich ludzi jak my, bo co to byłaby za przyjemność, gdyby to nami ktoś dyrygował, czyż nie?
Winda w końcu się zatrzymuje, a krata rozsuwa wyjątkowo żwawo. James nie zamierza marnować ani sekundy i próbuje się wymknąć jak najszybciej, najlepiej wręcz wybiec i puścić sprintem w stronę stołówki, gdy ktoś łapie go za ramię. W myślach prosi, by był to Crouch, a dobrze wie, do kogo należą te serdelkowate palce.
— Jim, co za spotkanie! Idziesz coś zjeść? Świetnie. Chodźmy razem.
James odwraca się dopiero po chwili, gdy już udaje mu się opanować emocje na twarzy. Jeszcze nim kraty się dobrze zasuwają, a winda dalej stoi, gdzie stała, zauważa, że Crouch posyła Peterowi pełne obrzydzenia i niechęci spojrzenie. Podnosi go to na duchu. Zawsze dobrze wiedzieć, że nie tylko dla niego, ale i dla innych, Pettigrew jest nikim więcej jak szczurem.
Bartemiusz Crouch zauważa jego spojrzenie dosłownie kilka sekund przed odjazdem windy, ale tym razem James nie umie odczytać, co kryje się w jego twarzy.
— Co tam u ciebie słychać, Jim? U mnie to szału nie ma, po staremu, rozumiesz. Z pracy, do pracy... — Paplanina Petera nie ma końca. Mężczyzna plecie trzy po trzy, gubiąc sens i zaczynając ten sam wątek po trzy razy, a szczególnie jeżeli mowa o pieniądzach, stanowisku i jego kocie.
Pettigrew sprawia, że Jamesowi jest niedobrze. Chce zetrzeć z rękawa swojej koszuli jego dotyk, w obawie, że się zarazi tą pazerną gangreną, która toczy ciało Petera. Jednocześnie zastanawia się, jak można było zniszczyć życie tylu osobom tylko po to, by się wzbogacić na ich nieszczęściu i rozpaczy, by samemu otrzymać wpływy i przywileje, a dalej zachowywać się tak, jakby się tego nie zrobiło. Przecież James jest jedną z tych osób, które straciły wszystko, co miały, a może nawet więcej, tylko po to, by słuchać o wykładanej brylantami obroży dla mainkuna.
Chciałby umieć się wyłączyć i jedynie potakiwać, ale trzymający go gniew, który powoli pełźnie po szyi w stronę policzków, nie pozwala mu się skupić na czymkolwiek innym. James słucha i nienawidzi, chociaż nie jest to coś, do czego przywykł.
Stołówka prezentuje się brzydko, szaro i nawet dość biednie w porównaniu do marmurowych parapetów, które mijają na każdym kroku, ale James wie, że jedzenie jest przyzwoite. Skrzaty dają z siebie jak najwięcej, to w końcu ich natura, a on, na samą myśl o ciepłym posiłku, nie może się nie uśmiechnąć.
Peter dalej papla („widzisz, u mnie to nie to, co u ciebie – muszę jeździć i umawiać się z ludźmi, gdzie najlepiej zorganizować mistrzostwa, jak wielki stadion postawić i komu załatwić darmowe bilety. Ty tylko siedzisz i piszesz te swoje ustawy”), całkowicie nie zwracając uwagi, czy ktoś go słucha, czy nie. Nakłada sobie o wiele za dużo jak dla mężczyzny o jego wzroście i wadze, pozwalając, by tłuszcz pływał po talerzu, i dokupuje do tego jeszcze obrzydliwie słodką kawę. James wie, że zrobi mu się niedobrze od samego widoku, więc do swojej zupy i ryby dobiera herbatę, jak najczarniejszą i bez grama cukru.
Od nieprzyjemności jedzenia w towarzystwie Pettigrew ratuje go Wilkes, jeden od współpracy międzynarodowej, do którego Peter biegnie tak, jakby nie musiał nosić tych niemalże stu kilogramów przed sobą.
Siada sam, wzdychając ciężko. Liczy do dziesięciu, a gdy i to nie pomaga, do dwudziestu, a jego nerwy się uspokajają. Nie ma gniewu, jest tylko znajoma melancholia, która trzyma go od końca wojny, a do której on sam już przywykł na tyle, że wita ją jak starego przyjaciela.
Jest w trakcie jedzenia swojej ryby, gdy do środka wpada młody chłopak, prawdopodobnie syn jakiegoś urzędnika, i krzyczy na cały głos:
— Był zamach na Pokątnej!
W pierwszej chwili nikt nic nie mówi ani nie zwraca na niego uwagi, ale chłopiec od początku nie miał w planach czekać na jakikolwiek odzew i biegnie dalej, w głąb Ministerstwa, krzycząc ile sił w płucach: „był zamach na Pokątnej!”.
James w jednej chwili zapomina o swojej rybie i wybiega na główny hol minus czwartego piętra. Panuje tutaj poruszenie – sekretarki plotkują między sobą z taką prędkością, że ich słowa zlewają się w niezrozumiały ciąg wyrazów, czarodzieje biegają z jednego końca sali na drugi, jakby to miało cokolwiek zmienić, a w powietrzu latają sowy, niczym chmara szarańczy, przekazując listy w tę i z powrotem.
Już dawno nie było tutaj takiego ożywienia. James wbiega po schodach na parter, wiedząc, że jeżeli ma się czegoś dowiedzieć, to właśnie tutaj, i przepycha w stronę fontanny. To tam stoi jak najwięcej głośno dyskutujących ludzi, a on przystaje nieopodal, przysłuchując się im bezczelnie.
— „Esy i Floresy” wyleciały w powietrze. Cała biografia Ministra poszła z dymem w dniu premiery, a pojedyncze strony rozleciały się na całą ulicę.
— Właściciel mówił, że widział kogoś na zapleczu i uciekł, alarmując innych kupujących. Dlatego nic się nikomu nie stało.
— Naprawdę? A ja słyszałam, że dwie osoby są ranne, a jedna może nawet nie żyje.
— Nikogo nie złapano. Nie było też śladu po zaklęciu, które wywołało wybuch. Sklep nagle wyleciał w powietrze.
— Rzeczy same nie wybuchają!
— Widać właśnie zaczęły.
James słucha i nie może uwierzyć. Ktoś był na tyle odważny (i szalony), by zaatakować w dniu premiery biografii Voldemorta. Oczywiście, że to nie był przypadek, one się w końcu nie zdarzają. To była zaplanowana akcja. By pokazać, że się da, by przesłać wiadomość – do Ministra, ale też i do ludzi. Że coś się nie podoba.
Chciałby dłużej tutaj zostać i dowiedzieć więcej o zamachu, ale nikt nic więcej nie wie, a do tego aurorzy każą im wracać do pracy i nie robić zamieszania. James nie ma nic przeciwko. Usłyszał najważniejsze, a gdy wraca do własnego gabinetu, by zasiąść z powrotem do ustawy o wilkołakach, nie może ukryć uśmiechu, który widnieje na jego ustach.
Ktoś wysadził dziesiątki nowiutkich egzemplarzy z twarzą Lorda Voldemorta. James wręcz żałuje, że nie mógł tego widzieć na własne oczy.
Punkt siedemnasta siedzi naprzeciwko Rowle'a i ogląda swoje buty, czekając, aż ten skończy czytać całą ustawę i zdecyduje o jej przejściu lub cofnięciu. James wolałby, by w końcu została przyjęta, przeszła do rąk władzy wykonawczej, a on mógł zająć się normami pobierania składników z jednorożców, które są zagrożonym gatunkiem.
Thorfinn Rowle jest znany z tego, że wiele rzeczy mu się nie podoba, ale to dużo lepszy szef niż poprzedni, bo zostawia Jamesa samego z pracą i nie patrzy mu przez ramię. To właściwie człowiek mocno leniwy, wyglądający tylko na takiego, który ma wszystko pod kontrolą i mobilizuje się w momencie, gdy jego własny zwierzchnik upomina się o efekty pracy.
Po ciągnących się w nieskończoność minutach odkłada ustawę przed siebie, wybija na niej rytm palcami i mówi:
— Jest w porządku. Dobra robota.
James w duchu oddycha z ulgą, że to już koniec tej męki, a z drugiej czuje nieprzyjemny skurcz w podbrzuszu, że właśnie zrobił coś naprawdę paskudnego. Stara się jednak zabić tę myśl, przynajmniej póki dalej siedzi z Rowle'em twarzą w twarz.
— Dziękuję.
— Prześlę ją dalej, a ty wróć do tych swoich druzgotków...
— Jednorożców.
— … i postaraj się przynieść mi jakieś plany pod koniec miesiąca.
— Oczywiście.
James kiwa głową na pożegnanie i wychodzi, kierując się od razu do wyjścia. Z jakiegoś powodu jest mu zimno, więc tylko poprawia pelerynę i decyduje się zejść schodami, by się trochę rozgrzać. W połowie drugiego piętra musi się zatrzymać i złapać kilka głębokich oddechów, a nawet uderzyć pięścią w ścianę. Jest mu wstyd, że ustawa przeszła. Że zniszczył życie wielu niewinnym osobom, które nikomu przecież nie wadziły, a teraz będą traktowane jak trędowaci. Jednocześnie wie, że gdyby nie on, ktoś inny by się za to wziął i kto wie, może przepisy byłyby jeszcze bardziej restrykcyjne, więc pociesza się tą myślą, że stworzył najbardziej liberalny projekt z możliwych.
Dobrze wie, że to gówno prawda, więc gdy wraca do domu, jedyne co robi, to zrzuca buty i wchodzi pod kołdrę. Zadziera pościel na głowę, by nie widzieć pełnego żalu wzroku Remusa Lupina, który patrzy na niego ze zdjęcia. Najchętniej rzuciłby nim o ścianę, patrzył, jak szkło rozpryskuje się na kawałki, a ramka pęka, ale za bardzo kocha tę pamiątkę po czasach szkolnych, by ją zniszczyć. Nawet jeżeli patrzenie na nią sprawia niemal fizyczny ból. 
Pamięta Remusa bardzo dobrze. Wysoki blondyn z sympatycznym uśmiechem, w ręcznie cerowanych swetrach i tabliczką czekolady w ręce na przemian z podręcznikiem od transmutacji. Lśniące „P” wygląda dumnie na jego piersi, a mimo to ma taką minę, jakby chciał powiedzieć: „To, że jestem Prefektem, nic nie zmienia. Dalej jestem tym samym Remusem”.
W szkole Peter był jeszcze sympatycznym grubaskiem, a nie parszywym zdrajcą, gdy zawsze miał cukrowe pióro do podzielenia się, a śmiałości nie wystarczało mu nawet na to, by powiedzieć dziewczynie, że mu się podoba.
Benjya pamięta słabiej tylko dlatego, że wspomnienie chłopca o dużych, ciemnych oczach po części wypiera to nowe, świeższe, gdzie rozpoznać mogli go tylko po obrączce, bo twarz była mieszanką mięśni i błota. Zawsze na wspomnienie o Benjyu czuje wyrzuty sumienia, że nie dobiegł, nie dotarł na czas i śmierciożercy go dopadli. Kto wie, może wtedy wynik wojny byłby inny?
James długo patrzy na stare zdjęcie szkolne i zastanawia się, jak ma się Remus. Nie widział go od zakończenia tego koszmaru, który niektórzy nazywali walką o większe dobro, i zastanawia się, czy znalazł miejsce, w którym jest szczęśliwy. Lubi sobie wyobrażać, że Remus siedzi gdzieś w górach na ganku małego drewnianego domku i pali fajkę, chociaż zawsze był przeciwnikiem palenia, ale to się Jamesowi ładnie łączy z obrazkiem wypasania owiec, który tworzy sobie we własnej głowie.
Życzy mu takiego spokojnego życia. Czasem łapie się na tym, że sam chciałby takie mieć, ale dobrze wie, przecież zna siebie, że nic by z tego nie wyszło, że jest za bardzo w gorącej wodzie kąpany, by siedzieć w jednym miejscu i żyć w bezpiecznej stagnacji.
Opuszcza ramkę, zdjęciem do dołu, i przekręca się na plecy. Jest sobota, pierwsza wolna od dłuższego czasu, gdy projekty nie palą mu się w rękach i James czuje się w pierwszej chwili skołowany tą nagłą wolnością. Właściwie to jedna z trzech wolnych sobót, które będzie miał, skoro Rowle wyznaczył mu termin na koniec miesiąca.
Trochę podejrzane, że ma tyle czasu. To w końcu jednorożce; jedna trzecia społeczeństwa, jak nie więcej, ma rdzeń z włosa jednorożca w swojej różdżce, a mimo to nikt go nie pośpiesza. Może nie chcą go w biurze po godzinach w pracy? Może coś się będzie działo za zamkniętymi drzwiami? Coś, czego nie powinien widzieć ani słyszeć?
Może. Równie dobrze jego paranoja może się dalej rozrastać, a on nic z tym nie zrobi, bo z drugiej strony wygodnie mu z nią. Zmusza go do myślenia, do ruszenia głową, a może nawet przyjdzie taki dzień, że zmusi go do działania?
James chce, by tak się stało.
Gdy wygląda przez okno, widzi, że dzisiejszy dzień jest wyjątkowo piękny, więc postanawia zjeść na mieście. Nie, nie w jednej z knajp na Pokątnej czy na Nokturnie. Dzisiejszego dnia James zamierza się wybrać do mugolskiego Londynu i zjeść śniadanie pośród ludzi, którzy nie znają jego, a on nie zna ich.
Przed wyjściem nakłada każde z siedmiu zaklęć ochronnych po kolei, a na samym końcu pułapkę dla tych, którzy będą chcieli się mimo to zabrać za zdejmowanie osłon. Nie ma w swoim londyńskim mieszkaniu nic cennego poza srebrną zastawą, ale to jego własny kąt. Chce, by pozostał prywatny, bo przecież brak prywatności i poczucia bezpieczeństwa był głównym powodem, dla którego wyprowadził się z Doliny Godryka. Dopiero na drugim miejscu stały niemiłe wspomnienia.
Z początku trochę błądzi po uliczkach, szukając idealnego miejsca, dopóki nie znajduje zatłoczonej, taniej knajpki, która zachęca go przyjemnym zapachem smażonego bekonu i mocnym aromatem parzonej kawy.
Wchodząc do środka, już wie, że trudno będzie zaleźć miejsce, ale nic go nie zraża. To dobry dzień i James nie zamierza go sobie popsuć. Ludzi jest jednak tak wiele, że jedyną opcją pozostaje dołączenie do kogoś i ostatecznie pada na dwóch młodych mężczyzn siedzących przy stole, którzy kończą swoje słodkie bułki i jednocześnie dyskutują nad artykułem w kolorowej gazecie.
— Przepraszam. — Zwraca na siebie ich uwagę. — Mieliby państwo coś przeciwko, gdybym się dosiadł?
Jeden z nich ma coś przeciwko i James widzi to w jego oczach, jednak nim pada odmowa, odzywa się drugi mężczyzna:
— Jasne, siadaj.
Zainteresowanie Jamesem szybko mija, więc pozostaje mu zaczepienie kelnerki i zamówienie typowego angielskiego śniadania wraz z czarną kawą. Obsługująca go dziewczyna wydaje się bardzo zabiegana i dopiero po chwili przytakuje, przynosi dzbanek wraz z kubkiem i dolewa kawy wszystkim trzem osobom siedzącym przy stole. Jeszcze raz upewnia się, że dobrze odebrała zamówienie, i znika, by obsłużyć innych klientów. Ten milszy z mężczyzn podaje Jamesowi cukier bez słowa, a na podziękowanie reaguje jedynie skinieniem głowy, więc nikt nie narzuca się z rozmową.
Kawa jest gorąca. Pobudza jego zaspany umysł, a jednocześnie uspokaja. Gwar wokoło wydaje się dość przyjemny, bo całkowicie go nie dotyczy i James może być kimkolwiek zechce, zależnie od tego, co przyjdzie mu do głowy.
Mimowolnie przysłuchuje się rozmowie mężczyzn obok siebie, chociaż cały czas śledzi wzrokiem kelnerkę, która ma przynieść mu zamówienie. Znów ta jego przeklęta paranoja.
— Shoumaier jest zły o tę całą aferę, ale jednocześnie przyznaje mi rację. Nie mamy obowiązku być uprzejmymi dla reporterów, skoro im chodzi tylko o wyciąganie brudów na wierzch.
— No tak, ale ta dziura nie ułatwia niczego ani nam, ani jemu. Trzeba w końcu coś wymyślić.
— Jakby ten pożar im nie wystarczał. To akurat prawda, ale widać czas na chwytające serce historie się skończył i teraz wszystkich interesuje wesoła, beztroska młodość.
— Nie możemy tego trzymać w nieskończoność w tajemnicy, Ollie.
Mężczyzna nazwany Olliem, który równocześnie jest tym milszym, uderza knykciami w blat, co James rejestruje kątem oka. Właściwie gdy nie skupia się dokładnie na ich wyglądzie, a zaczyna odbierać obu dość ogólnie, w końcu nie widzi ich zbyt wyraźnie, wydają mu się podobni. Mają ten sam kolor włosów, te same nosy i odcień skóry. Prawdopodobnie są braćmi, niekoniecznie może jednak stwierdzić, który jest starszy. Musi być między nimi jakaś niewielka różnica wieku.
Rozmyślania przerywa mu kelnerka z jego zamówieniem, która przeprasza, że musiał tyle czekać. James nie ma pojęcia, jak długo czekał, ale wie, że nie powinien analizować przypadkowych mugoli czy ich podsłuchiwać. Dziękuje za jedzenie i stara się na nim skupić, jednak dziewczyna nie odchodzi.
Gdy unosi na nią wzrok, by zapytać, o co chodzi, okazuje się, że wcale nie on jest powodem, dla którego została, a siedzący obok niego mężczyźni. Dziewczyna wygląda tak, jakby rozwiązywała trudną zagadkę, jednak po chwili, odnajdując pokłady śmiałości w sobie, postanawia się odezwać:
— Przepraszam, ale czy panowie to bracia Wheit?
James nie ma pojęcia, kim bracia Wheit mogą być, ale brat Olliego wzdycha ledwo zauważalnie, jakby przywykł do sytuacji, w których jego prywatność i anonimowość jest tylko złudzeniem. James zna to uczucie, wie, że to nic przyjemnego i przez chwilę czuje się źle z tym, że to z jego winy ci mężczyźni nie mogą w spokoju dopić swojej kawy. Natychmiast gani się za to w myślach, bo przecież dziewczyna i tak by ich rozpoznała, przecież dolewała im kawy, więc nie powinien się martwić jakimiś nieznajomymi mugolami.
— Tak, to my — odzywa się Ollie i stara uśmiechnąć. Z całej ich czwórki, która jest zaplątana w tę sytuację, tylko dziewczyna nie zauważa nieszczerości tego uśmiechu, ale nikt jej nie wyprowadza z błędu. Szczery czy nie, jest na tyle ładny, że nawet James musi to przyznać.
— Och, wyglądają panowie na żywo lepiej niż na zdjęciach. Znaczy, zdjęcia też są dobre — dodaje od razu, bojąc się, że popełniła gafę, chociaż jej komplement był nawet udany. — Chciałam tylko... nie mają panowie ochoty na kolejnego rogalika? Albo na kawałek sernika? — Widać, że zrezygnowała z tego, co chciała powiedzieć, prawdopodobnie zbyt zawstydzona swoją nagłą śmiałością. Unika kontaktu wzrokowego, uśmiechając się troszkę z zawstydzeniem i dzięki temu nie widzi nieprzyjemnego spojrzenia brata Olliego.
Zdecydowanie sam Ollie prezentuje się o wiele lepiej, chociaż obaj są wyjątkowo przystojni. Jednak uroda to nie wszystko. James nie czuje ani grama sympatii do drugiego mężczyzny i wie, że gdyby kelnerka jednak zauważyła jego niechęć, gryfońska natura Jamesa kazałaby mu się wtrącić. Dobrze, że tak się nie dzieje.
— Nie, wystarczy nam. Dziękujemy. — Ollie wraca wzrokiem do gazety, ale gdy dziewczyna nie odchodzi od razu, dodaje: — Chciałabyś autograf?
— Ja, właściwie... tak. Jeżeli to nie byłby kłopot.
— Skądże. Mogę długopis? — Dziewczyna podaje mu go, a Ollie składa na jednej z serwetek szybki podpis (nazywa się Oliver i Jamesa uderza to, jak zgrabne i eleganckie ma pismo jak na mężczyznę). Gdy kończy, odwraca ją w stronę brata, który podpisuje się „Arthur Wheit” (również schludnie) i oddaje serwetkę oraz długopis z obojętnym wyrazem twarzy.
Młoda kelnerka jest jednak zachwycona. Dziękuje gorąco, uśmiechając się od ucha do ucha i wkłada serwetkę do kieszonki na piersi. Odchodzi zadowolona do innego stolika i stara się zarazić entuzjazmem innych klientów.
— Uśmiechanie się nie boli.
Ten komentarz sprawia, że James sam ma ochotę się uśmiechnąć. Udając, że jest zajęty fasolką, obserwuje Arthura Wheita i jego walkę na spojrzenia z bratem.
— Za uśmiechanie się mi płacą. Nie robię tego charytatywnie.
— Byłem pewien, że powiesz mi, że obawiasz się zmarszczek. Stwierdziłbym, że tę między brwiami masz już permanentną.
— Tę mam od długiego przebywania w twoim towarzystwie.
— Niezła próba, ale i tak wiem, że mnie kochasz najbardziej na świecie, Arie.
Arie jedynie wywraca oczami i prosi, by wrócili do tematu. Teraz ich rozmowa ma sens, bo James rozumie, że nie chcą zdradzać mediom zbyt wiele o swojej przeszłości, a przez to jest wywierana na nich presja. Ollie chce sprawę zignorować i zostawić samą sobie, Arie proponuje, by jednak jakąś historyjkę skleić. Zastanawiające jest, dlaczego nie chcą powiedzieć prawdy. Przecież z tego, co James zrozumiał, rozchodzi się tutaj o okres ich dzieciństwa. Co miałoby się takiego stać, by nie chcieli o nim rozmawiać?
Jakiekolwiek myśli o braciach wylatują z głowy Jamesa, gdy kończy śniadanie. Dopija kawę i decyduje się zapłacić rachunek bezpośrednio przy kasie. W połowie drogi do domu nie pamięta już o Oliverze i Arthurze Wheitach.
Około środy ma już szkic całej ustawy i jest z siebie bardzo zadowolony. Jednorożce są dużo przyjemniejsze niż wilkołaki i potrzeba mu tylko danych statystycznych na temat wykorzystania magicznych ingrediencji w różdżkarstwie i przy eliksirach dla potwierdzenia własnych słów i jest wolny. Nie śpieszy się z tym zbytnio, bo nie chce dostać gorszej pracy. Rowle nie pozwoliłby, by James został bez zajęcia, a jeżeli sam nie mógłby mu czegoś wcisnąć, poprosiłby któregoś z kolegów, by znalazł jakaś „niecierpiącą zwłoki sprawę”, którą trzeba się zająć.
Siedzi więc w swoim biurze i przygląda się mugolom, którzy, niczego nieświadomi, telefonują z budki po drugiej stronie ulicy, nie wiedząc, że można się nią dostać do Ministerstwa. Mugole ogólnie mało zauważają, łapie się na tej myśli. Nie jest pewien, czy to dobra rzecz. Niby czarodzieje też gonią za karierą i dostatnim życiem, ale wydają się widzieć więcej. Ciekawe, od czego to zależy?
Niespodziewanie widzi Malfoya wchodzącego do budki i zjeżdżającego w dół. Coś mu się tutaj nie klei. Przecież mógł fiuknąć przez swój kominek w domu, który jako jeden z niewielu jest stałe połączony z Ministerstwem. Do tego wybrał budkę, jakby podświadomie nie chcąc spłukiwać się w toalecie, gdzie inni czarodzieje mogliby go zobaczyć. No i tylko ona, z wejść zewnętrznych, pozwala udać się na inne piętro niż parter – prowadzi prosto do Departamentu Tajemnic. Jedno piętro nad Wizengamotem.
James nie ma nic do roboty, więc postanawia sprawdzić, gdzie jest Malfoy. Zbiega po schodach i już na parterze rozgląda się za platynowymi włosami, które łatwo wypatrzeć w tłumie. Jest godzina jedenasta, wszyscy siedzą w swoich gabinetach i ciężko pracują, więc szybko orientuje się, że mężczyzny nigdzie nie ma. Zjeżdża windą na przedostatnie piętro, a do samego Wizengamotu dostaje się schodami. Podświadomie wie, że właśnie tutaj udał się Malfoy, i jednocześnie ma przeczucie, że powinien być dyskretny, więc porusza się tak, jak nauczył go Szalonooki Moody podczas wojny – przekłada ciężar na zewnętrzną stronę stopy, a dopiero potem staje. Oddycha spokojnie, przez nos, i nasłuchuje.
Mija jeden korytarz, drugi, trzeci, a nawet czwarty i gdy ma przyznać, że jego paranoja robi się szkodliwa, słyszy dwa głosy. Podchodzi bliżej. Za rogiem stoją dwie osoby – Malfoy i Rookwood. Tego drugiego poznaje po wzroście i łysinie.
— Snape powiedział, że to były mugolskie materiały wybuchowe.
— To był środek Pokątnej, żaden mugol by się tam nie dostał.
— Oczywiście, że mugol tego nie zrobił. To musiał być czarodziej, który znał się na tyle na mugolskiej technologii, by stworzyć zaklęcie wybuchające. Musisz sprawdzić w rejestrach, kto mógłby mieć z tym styczność.
James łapie się na tym, że Malfoy zrobił błąd, bo mugole tworzą bomby, nie zaklęcia wybuchowe, ale szybko odgania od siebie te myśli. To nie jest teraz ważne. Ważniejsza jest odpowiedź Rookwooda.
— I na szczycie listy jest Snape ze swoim szlamowatym ojcem. Nic dziwnego, że tak szybko rozpracował, co się stało.
— Nasz Pan ufa Severusowi. Nie powinieneś w niego wątpić.
— Będę w niego wątpił, bo nikt mi nigdy nie wytłumaczył, jakim cudem na warcie Snape’a uciekła jego szlamowata koleżanka ze szkoły. Nikt nigdy nie wyciągnął z tego konsekwencji. Co więcej – wydaje się, że wszyscy o tym zapomnieli.
— Nie przyszedłem z tobą rozmawiać o błędach Snape'a. Zrób listę potencjalnych zdrajców. Trzeba ich przesłuchać i dowiedzieć się, kto wysadził „Esy i Floresy”. To jest priorytet dla naszego Pana.
James wycofuje się szybko w głąb innego korytarza i słyszy tylko oddalające się kroki Malfoya. Szybko wygląda za róg, czy Rookwood aby nie idzie w jego kierunku i gdy jest już pewien, że korytarz jest pusty, wchodzi na klatkę schodową. Powoli, noga za nogą, pokonuje kolejne piętra i stara się oddychać spokojnie.
Lily żyje. Nigdy nie miał potwierdzenia, że jest martwa, ale ostatni raz widział ją, gdy została złapana przez śmierciożerców. Schwytali wtedy wiele osób, których James nigdy później już nie zobaczył, więc założył, że wszyscy leżą gdzieś głęboko pod ziemię w zbiorowej mogile. Nawet płakał za nimi, za Lily najbardziej, a teraz okazuje się, że ona żyje. Dzięki Snape'owi.
Z jednej strony jest zły, że to ostatecznie Smarkerus okazuje się bohaterem, a z drugiej cieszy, że ten obrzydliwy Ślizgon zrobił w swoim nic niewartym życiu przynajmniej jedną szlachetną rzecz.
Wraca do własnego gabinetu i odkłada ustawę o jednorożcach na bok. Na czystej kartce papieru wypisuje nazwiska z głowy. Swoje, Snape'a, Petera. Wszystkich, o których wie, że mieli styczność z mugolakami i mogli przez to wiedzieć, skąd wziąć materiały wybuchowe. Wie, że Rookwood jako niewymowny ma dostęp do większej ilości danych, ale to on zadawał się osobiście z mugolakami i wie, kto również. Odrzuca od siebie myśl o jakiejś przemowie przed Wizengamotem, gdy go wywołają na rozmowę – ma alibi na ten dzień i lepiej, by zachowywał się tak, jakby nie spodziewał się tego przesłuchania.
Gdy tak patrzy na stworzoną przez siebie listę, zauważa, że osobą, która ma największy powód, by wysadzić egzemplarze biografii Ministra w powietrze, jest on sam. Coś mu tutaj nie gra. Przygryza końcówkę pióra w zamyśleniu i w tym momencie Rowle wchodzi do jego gabinetu.
Nieczęsto odwiedza go szef, więc jest to znak dla Jamesa, że coś poszło nie tak. Chyba że Rookwood naprawdę pracuje tak szybko, by już teraz wysłać go na dywanik przed oblicze Bartemiusza Croucha.
Zachowuje neutralny wyraz twarzy i patrzy na Rowle'a z wyczekiwaniem. Jego szef jest niespokojny, widzi to po jego szybko poruszających się nozdrzach. Co dziwne, nie rusza się spod drzwi.
— Minister chce z tobą rozmawiać.
James jeszcze nie widział Lorda Voldemorta na żywo. Ani podczas wojny, ani po jej zakończeniu. Siedzący przed nim mężczyzna, jak wieść gminna niesie, jest po pięćdziesiątce, ale wygląda na wczesną czterdziestkę. Może nawet młodziej, bo żaden siwy włos nie zdobi jego głowy. Czerwone (tak, jest pewien, że są czerwone) oczy Ministra patrzą na niego uważnie, gdy siedzi napięty jak struna.
Voldemort nie przeciąga jednak tego momentu i od razu przechodzi do rzeczy, jakby niepewność Jamesa nie sprawiała mu przyjemności.
— Czytałem twoją ustawę o wilkołakach i muszę przyznać, że tak dobrze zaplanowanej pracy dawno nie widziałem.
— Dziękuję, panie Ministrze.
— Uważam, że powinieneś się podpisać pod nią jako autor. Tak, wiem, była sprawdzana i zatwierdzana przez twojego przełożonego, ale większość pracy wykonałeś sam, więc to sprawiedliwe, byś mógł ją nazywać swoim dziełem.
James czuje, że mu niedobrze. Oczywiście, że jest dumny ze swojej ustawy, przecież napisał ją tak, by była jak najmniej restrykcyjna, ale dalej pozostaje okropnie niesprawiedliwa, a on nie chce się pod nią podpisywać. Nie chce być kojarzony jako autor zaostrzeń wobec wilkołaków, gdy jeden z jego niegdyś bliskich przyjaciół jest jednym z nich.
Nie chce też, by ktokolwiek nabrał wobec niego niepotrzebnych podejrzeń, gdy widzi szansę dla siebie. Lily żyje, ktoś sprzeciwia się Ministerstwu, a to znaczy, że istnieje mała, słaba nadzieja, że Zakon może wcale nie umarł. Widzi możliwość na jego reaktywację.
Nie może stracić swojej pozycji i dostępu do informacji. Po prostu nie.
Sam jest w szoku, że jego ręka nie drży, gdy podpisuje się imieniem i nazwiskiem u dołu ustawy. „James Potter” nigdy nie wyglądało tak strasznie, jak w tym momencie.

Etykiety: , , , , , , , , ,

Komentarze (3):

9 lipca 2016 13:39 , Blogger Unknown pisze...

Niah! To jest fantastyczne! Naprawdę.
Wymagany zarys fabuły jest dla mnie trochę abstrakcyjny. Czytając,co chwilę musiałam na nowo przypominać sobie, że znajdujemy się w nieco innych realiach niż te, z którymi zetknęłam się kiedykolwiek w ff potterowskich. Bardzo mi się to podoba c:
Benjy? Gdzie Syriusz?! Nie wierzę, że mogłabyś pominąć starszego Blacka.
James był aurorem, tak? Ale już nie jest. Dlaczego? I Zakon, Evans, cała reszta- nie mogę się doczekać kolejnej części, a ta dopiero po 17 lipca, prawda? (Zawsze chciałam mieć urodziny w ten sam dzień co jakiś książkowy bohater, a do Harrego brakło mi tylko dwóch tygodni, humpf)
Pozdrawiam cieplutko,
Mała Mi

Ps. Czy Maximilienne to ta sama wspaniała istotka, która tworzy "Młodość Lily i Jamesa"?
Pss. Tak właściwie to w którym roku dzieje się akcja?

 
10 lipca 2016 13:18 , Blogger Niah pisze...

Abstrakcyjne jest to, że Voldemort mógł wygrać? Bo wiesz, nawet w oryginale cudem przegrał, bo zlekceważył kobietę :D
Następny termin jest między 18 a 31 lipca. Na razie nie mam takiej nadwyżki tekstu, by szastać rozdziałami, ale myślę, że w ostatecznym rozrachunku będzie ich więcej niż 7 i „rozpieszczania” będzie należało się spodziewać na przełomie sierpnia i września. (Każdy chciałby mieć urodziny jak jakiś książkowy bohater :<)

PS. Maxie tworzy Płomyk w słoiku. I tak, jest wspaniała :D
PSS. Około 1984. Miesiąc niesprecyzowany xD Jeszcze nie ustaliłam *Niah i plany*.

 
10 lipca 2016 19:30 , Blogger Unknown pisze...

No oczywiście, że Płomyk! <3 Przecież Młodość to dzieło Margaret, ale pomyłka pewnie przez to, że właśnie tam zachwycłam się świetnie zorganizowaną przez M strukturą Zakonu i tak mi się skojarzyło :>
Buźka,
Mała Mi

 

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna