24 lip 2016

[NON OMNIS MORIAR] II. Rocznica

Konsekwencje podpisania się pod ustawą przychodzą później, niż James początkowo zakładał. Dopiero tydzień po zatwierdzeniu jej, publicznym ogłoszeniu i uściśnięciu ręki Ministrowi, co opublikowały wszystkie gazety w kraju, pojawia się pierwsza oznaka niezadowolenia.
Siedzi w gabinecie, pije kawę i analizuje swoje własne notatki, gdy drzwi się otwierają, a do środka wchodzi Anna Shafiq. Na początku jej nie poznaje – włosy nie mają już koloru jasnego blondu, a ciemnego brązu, jest dużo chudsza, a na twarzy widnieje jakiś nieprzyjemny, lekko smutny grymas, który zdaje się gościć tam od dłuższego czasu, odznaczając na zmarszczkach mimicznych. Anna patrzy na niego z urazą w oczach, gdy powoli zamyka drzwi, a dopiero później się odzywa.
— Stałeś się obrzydliwym człowiekiem, Jamesie Potterze. Mój mąż umarł za ciebie, a ty odpłacasz mu się wymianą uścisków z Naczelnym Zbrodniarzem?
— Uspokój się, Anno. Dalej jesteśmy w Ministerstwie. Uważaj na to, co mówisz.
Chociaż kobieta nie krzyczy, James nie ma pewności, że nikt nie stoi pod drzwiami i nie nasłuchuje. Boi się o nią, o siebie, a najbardziej o małego Dana, który czeka na matkę w domu i który nie powinien stracić także jej. Benjya nie ma prawa pamiętać, był za mały, ale teraz to już czteroletni chłopiec, bardziej świadomy. Nie odbiera się czterolatkom rodziców.
— „Uważaj na to, co mówisz”? Naprawdę? Będziesz pouczał mnie, kiedy sam nawypisywałeś te wszystkie okropieństwa w swojej wspaniałej i rzetelnej ustawie? Zdajesz sobie sprawę, jak wielu osobom ona zniszczy życie? Myślałeś o tym?
— Oczywiście, że myślałem. — Głos Jamesa zamienia się w syk, chociaż on sam tego nie chce, ale nie może powstrzymać kotłujących się w nim emocji. — Pisząc każdy paragraf, miałem przed oczami Remusa Lupina, towarzyszył mi przy każdym słowie, które znalazło się na papierze i jest mi wstyd, że to moje imię widnieje na dole, tuż pod Ministrem, ale jeżeli nie ja, to kto, Anno? Zastanowiłaś się nad tym, jak mogłaby wyglądać ta ustawa, gdyby zajął się nią ktoś inny? Jak szalone zakazy zostałyby wprowadzone w życie codzienne? — Z jakiegoś powodu wstał, mówiąc to, więc teraz ciężko wraca na swój fotel i stara się nie wzdychać zbyt głośno. Nie wychodzi mu. — Jak myślisz – jaki miałem wybór?
Ciśnie mu się na usta, że przecież ona sama też dokonała nieprzyjemnego wyboru, gdy po wygranej śmierciożerców poszła do urzędu i wróciła do nazwiska panieńskiego. Co więcej, Dan nagle stał się Danielem Shafiqiem z Daniela Fenwicka, ale James nie wpadł wtedy do jej biura i nie robił wyrzutów. Chce jej to wszystko wykrzyczeć prosto w twarz, ale wie, że to nic nie pomoże. Może ją tylko zranić, a przecież nie o to chodzi, by i ona czuła się tak podle jak on. Anna już swoje wycierpiała.
Teraz stoi przed nim, już nie taka poważna jak chwilę wcześniej. Teraz jest smutna i – dzięki Merlinowi – nie płacze, bo tego by nie zniósł. Poprawia swoją szatę i przez chwilę unika z nim kontaktu wzrokowego, gdy zbiera myśli. Gdy się odzywa, James czuje się tylko gorzej.
— Ty też będziesz się teraz zasłaniał większym dobrem? Możesz, ale to nie sprawi, że ta ustawa będzie mniej realna niż jest teraz.
— I co ja mam według ciebie zrobić? Pójść do samego Ministra i powiedzieć mu, by ją odwołał i przekazał pałeczkę komuś innemu? Nie wyjdzie z tego nic dobrego. Tak, to można nazwać większym dobrem, ale ja bym użył określenia mniejsze zło.
— Spójrz na siebie – wykapany polityk, odwracający wszystko na swoją korzyść. Powinni cię awansować, James, bo idealnie wpasowujesz się w ich politykę. Wchodzisz w schemat i niedługo nic nie będzie cię różniło od śmierciożerców.
— Ja nie anulowałem swojego ślubu z Lily, by lepiej wyglądać w oczach nowych władz. Dla nich dalej mam łatkę miłośnika szlam. W przeciwieństwie do ciebie, gdy jako samotna matka bierzesz zasiłki na Dana, inne żony poległych zakonników nie dostają grosza na swoje dzieci.
To jest cios poniżej pasa, bo nigdy nie powinno się atakować matki poprzez jej dziecko i James wie, że w tym momencie zrobił sobie wroga z Anny-już-nie-Fenwick-Shafiq, ale nie może pozwolić jej wzbudzić w sobie wyrzutów sumienia. Musi zacząć działać, a nie tylko wegetować. Musi znaleźć Lily, a wtedy pomyśli o całej reszcie świata.
Musi stać się egoistą.
— Nie masz prawa porównywać mojej sytuacji do swojej.
— Nie? A to dlaczego? Czy ja też nie byłem w związku małżeńskim? Tyle że ja się go nie wstydzę, nie przeszkadza mi imię „Lily Evans” w rubryce żona, a tobie tak. Nie zasłaniaj się Danem. Zrobiłaś to, co musiałaś, by przetrwać, tak jak ja robię teraz wszystko, by uczynić rzeczy bardziej znośnymi. To ty nie masz żadnego prawa mówić mi, co jest słuszne, a co nie.
Huk po tym, jak Anna trzaska drzwiami, długo dudni w uszach Jamesa. Na początku jeszcze podejmuje się próby wrócenia do swoich notatek, przemyślenia całej sprawy, znalezienia jakiegoś rozwiązania, ale jedyne, na czym jest się w stanie skupić, to szum własnej krwi w uszach.
Tego dnia wychodzi wcześniej z biura, odprowadzany ciekawskimi spojrzeniami paplających na korytarzu sekretarek, ale całkiem o to nie dba. Jutro będzie miał nieprzyjemne spotkanie pierwszego stopnia z Rowle'em, spędzi godziny na tłumaczeniu, czemu wyszedł w połowie zmiany, a na końcu będzie musiał zgodzić się zostać po godzinach, by odpracować swoją samowolkę.
O tym wszystkim pomyśli jutro. Teraz zjeżdża na parter, a winda jak na złość trzęsie się niczym epileptyk, wyje nie gorzej niż potępieniec i jedzie z prędkością starej Zmiataczki, która swoje już w szkole odsłużyła.
To jasny znak, że powinien zostać w Ministerstwie, ale go ignoruje. Kolejnym jest Bartemiusz Crouch, który sam z siebie się z nim wita, a James, wytrącony z równowagi, odpowiada dopiero po chwili:
— Dzień dobry. A właściwie to do widzenia.
Crouch ogląda się na niego w milczeniu, odrywając wzrok od swoich akt. Z jakiegoś powodu to zatrzymuje Jamesa. Jakiś głos mu podpowiada, prawdopodobnie jego paranoja, że powinien zostać dłużej przy szefie Wizengamotu, że nie zyskał jego zainteresowania ot tak. Że coś jest na rzeczy.
— Nie zamierza pan zostać na Rocznicy?
Bardzo stara się nie okazać zaskoczenia. Nie tego się spodziewał. W pierwszej chwili ciśnie mu się na usta „nie”, przecież co roku odmawia i tego dnia wybiera się na drinka lub dwa do baru, ale jest coś we wzroku Bartemiusza Croucha, co każe mu się nad tym zastanowić.
Rocznicą wszyscy nazywają przyjęcie Ministra na cześć zakończenia wojny. Każdy pracownik ministerstwa może przyjść, by się za darmo najeść i napić, ale nie jest to nic obowiązkowego. James nie wie, kto bywa, a kto nie, ale zawsze uważał to za zamknięte grono wzajemnej adoracji śmierciożerców. Nie chodzi tam, bo przecież nie cieszy się z zakończenia wojny, bo nie takie sobie wymarzył.
— Jeszcze nie zdecydowałem, prawdę mówiąc — odpowiada wymijająco.
— Cóż, do osiemnastej jeszcze trochę czasu — stwierdza Crouch, ale to druga część jego wypowiedzi zaskakuje Jamesa. — Mam nadzieję, że spotkamy się wieczorem. — Kiwa mu głową i odchodzi.
Mimo wszystko decyduje się wrócić do domu. Dopiero stojąc nad czajnikiem, pozwala sobie na chwilę refleksji. To nie jest przypadek, że został zauważony akurat przez szefa Wizengamotu, przypadki nie istnieją. Ale czy głupia wymiana spojrzeń nad ramieniem Petera Pettigrew to odpowiedni powód, by wyrobić sobie o kimś zdanie? Co James właściwie wie o Bartemiuszu Crouchu?
Z okresu wojny, z podziemia, z plotek wie, że czasem brał udział w torturach na pojmanych zakonnikach, ale nikt tego nigdy nie udowodnił. Po wojnie zastąpił swojego ojca na miejscu szefa, a o starym Crouchu słuch zaginął. Nie żeby nikt się nie domyślał, co się mogło stać z kimś, kto jawnie, do ostatniej chwili, popierał Albusa Dumbledore'a, ale jaka była prawda, nie wiadomo. O czym jeszcze słyszał? O tym, że Bartemiusz Crouch Junior nie jest osobą, którą chciałbyś mieć za wroga.
Wie o nim śmiesznie niewiele i to sprawia, że czuje się niepewnie. Chciałby znaleźć w swojej głowie chociaż jeden powód, dla którego Crouch mógłby sam się do niego odezwać, ale nic mu nie przychodzi na myśl. Przecież nie może chodzić o przesłuchanie, które ma dopiero nadejść, a przeciąga się w nieskończoność?
Gwiżdżący czajnik wyrywa go z zamyślenia. Zalewa herbatę i podchodzi do okna, wyglądając na ulicę. Mieszka w mugolskiej części Londynu, a z magiczną łączy go tylko kominek. Zbliża się piętnasta i w mieście powstaje jazgoczący korek samochodów wypełniony dźwiękami klaksonów.
Wprawdzie jednym z powodów, dla którego Voldemort zdobył tak duże poparcie, było wyjście z ukrycia przed mugolami. Do ujawnienia jednak nie doszło i Jamesa cały czas ciekawi dlaczego. Minister poszedł w rozbudowę infrastruktury, unowocześnienie transportu i powiększenie magicznej części Londynu, ale nie złamał zasady tajności. Jedynym elementem jest Ministerstwo, które zamieniło się w oczach niemagicznych w biurowiec, wysoki zaledwie na siedem pięter. W porównaniu z innymi budynkami wydaje się śmiesznie mały. Wejście jednak dalej odbywa się poprzez toalety, budkę telefoniczną lub kominki, ale James może się dzięki temu cieszyć realnym widokiem z okna. Nie żeby zakorkowana ulica była szalenie porywająca, ale przynajmniej jest prawdziwa.
Na sąsiednim budynku (chociaż aż tak sąsiedni nie jest, bo James musi się najpierw wychylić, by go zobaczyć) mugole kleją nowy bilboard. Przygląda się chwilę ich ciężkiej pracy sklejania jednego kawałka z drugim za pomocą szczotek, po czym siada na kanapie, wracając myślami do Croucha, a właściwie samej Rocznicy.
Mógłby pójść. Łapie się na tym, że właściwie to mógłby się wybrać. Polepszy to jego wizerunek, a może nawet i usłyszy coś ciekawego. Może coś o Lily, o zamachu na Pokątnej, cokolwiek przydatnego, co da mu nadzieję, że jest jeszcze jakaś szansa, by przywrócić dawny ład.
Z drugiej strony boi się stracić to, co ma. A ma wiele, zważając na to, co mogli odebrać mu śmierciożercy, po objęciu władzy. Ma kilku starych znajomych, dom, swoje pieniądze, jakaś renomę wśród innych. Jest Jamesem Potterem, tym, który nie gra tak, jak mu zagrają. I pierwszy raz zdarzyło mu się, by wybierać między niezrobieniem niczego a zrobieniem czegoś na pokaz.
Wie, że to kłamstwo, ale lubi sobie wmawiać, że wcale nie postawiono go w sytuacji sytuacji bez wyjścia cztery lata temu. Że gdy Voldemort objął władzę, a ich wyłapano i podzielono na czystokrwistych i resztę, nie stanął przed wyborem. W tym momencie śmieje się do swoich wspomnień, gdy przypomina sobie mokrą od potu dłoń Anny Fenwick, która trzymała go za rękę i powtarzała jak mantrę: „jeżeli umrzemy, to niczego nie zmieni. Musimy przeżyć, James”. Więc przeżyli, a Anna nazwała go obrzydliwym człowiekiem.
Przykłada kubek do ust i długo rozmyśla nad tym, co było, co jest i co chciałby, by było. W pół do osiemnastej bierze szybki prysznic, zakłada najlepszą szatę wyjściową, jaką ma, podejmuje krótką walkę z ułożeniem włosów i gdy wybija osiemnasta, fiuka do Ministerstwa.
Jest tłoczno – to pierwsze, co przychodzi mu do głowy tuż po tym, gdy znajduje się w Ministerstwie. Czarownice w pięknych sukniach i czarodzieje w dostojnych szatach chodzą z jednego krańca atrium na drugi. James nie wie, czy normalnie cała impreza odbywa się w tym miejscu, czy tylko ten rok jest wyjątkowy, ale postanawia przedostać się do fontanny, by znaleźć dobry punkt obserwacyjny. Po drodze mija go skrzat z szampanem, więc zabiera jeden kieliszek. Potrzebuje trochę pewności siebie.
Nie tylko on wpada na ten pomysł, bo stoi tutaj już kilkanaście osób, które niepewnie rozglądają się po sali. Nie zamierza jednak się wycofać. Wręcz przeciwnie – widząc Kaliopę Yaxley, postanawia się do niej przysiąść.
Pamięta ją jeszcze ze szkoły i szczerze wątpi, by ona pamiętała jego. Mimo pięciu lat różnicy, kobieta zapadła mu w pamięć swoimi białymi włosami, które teraz są spięte w wysoki, ciasny kok, na który nałożona jest diamentowa opaska. Kaliopa wygląda jednocześnie dostojnie w swojej szarej sukni i smutno, jakby czegoś jej brakowało. James uśmiecha się i pyta uprzejmie:
— Nie przeszkadzam?
Kobieta jedynie kręci przecząco głową, patrzy na jego dłonie, a chwilę później ponownie w tłum. James nie wie, czy chodzi o kieliszek wina, czy o obrączkę na palcu, ale nie zamierza tego komentować.
Ma się już odezwać, gdy niespodziewanie Kaliopa sama wychodzi z propozycją rozmowy:
— Nie cierpię przechwałek pracowników od Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów. Chwalą się błahostkami, jak śniadanie z asystentami, a nic nie robią w kwestii otwarcia granic.
Po przejęciu władzy przez Voldemorta część Europy przestała chcieć utrzymywać kontakt z Wielką Brytanią. Nie żeby wcześniej się jakoś narzucała, głównie obserwowała całe zamieszanie z boku. Francuskie Ministerstwo wydało oświadczenie o zamknięciu granic niecałe trzy godziny po oficjalnym ogłoszeniu wygranej Voldemorta. Za nim poszły Niemcy i Holandia, niedługo później Belgia, a do końca tygodnia cała Europa była zamknięta, jakby chciała się odgrodzić od problemu na Wyspach Brytyjskich. Jakby nie chcieli przyjąć do świadomości, że jakiś problem może być.
Nie można było wyjechać, przelecieć ani deportować się przez granicę, jeżeli nie chciało się skończyć w więzieniu z marnymi szansami na powrót do domu. Wiele osób miało zamiar zacząć nowe życie poza wyspą, ale zostali uziemieni na miejscu, czy tego chcieli, czy nie.
James zastanawia się, czemu Kaliopa mu o tym mówi. Musi mieć w tym jakiś cel, przecież nie zaczyna się takich tematów bez powodu.
— Może nie mają czym się chwalić albo obiad z asystentem to faktycznie sukces na skalę państwa.
Kobieta rzuca mu krótkie spojrzenie, a gdy widzi, że nie zamierza obrócić tego, co powiedział, w żart, obraca się w jego stronę.
— My się chyba nie znamy? Kaliopa Yaxley.
— Raczej nie. James Potter.
Bierze jej bladą dłoń w rękę i całuje jej wierzch. Uderza go to, jak przez cienką skórę prześwitują błękitne żyły. Czytał kiedyś o tym, że cechą wampirów były wyraźnie widoczne naczynia krwionośne i wręcz śmieje się w myślach sam ze swojego pomysłu. Gdyby Kaliopa była wampirem, nie byłaby w ciąży.
— Och, to pan napisał ustawę o wilkołakach. Gratulacje. Słyszałam, że zebrała pozytywne komentarze. To nie lada wyczyn, biorąc pod uwagę to, jak wybredny jest Minister i jego sztab.
— Dziękuję, ale muszę powiedzieć, że bardziej udało mi się trafić w ich gust, niż był to zamierzony efekt. Gratulacje. — Wskazuje na jej już widoczny, ale wcale nie tak duży brzuch i łapie się na tym, że przedstawiła mu się panieńskim nazwiskiem.
— Tutaj akurat nie ma czego gratulować — odpowiada wymijająco i kładzie dłoń na brzuchu. James nie drąży tematu. To nie jego sprawa, ale Kaliopa odbiera jego milczenie w inny sposób. — Niech pan nie myśli o tym, że byłam głupia i zostałam z dzieckiem. Zgwałcono mnie.
Krztusi się swoim szampanem. Jej bezpośredniość go zaskakuje nie mniej niż fakt, że kobieta z szanowanej, czystokrwistej rodziny została przez kogoś zgwałcona. Magiczna Anglia składa się teraz w prawie dziewięćdziesięciu procentach z czarodziei czystej krwi. Kto mógłby jej to zrobić?
— Nie myślałem tak. To straszne, co panią spotkało. Złapano go?
— Straszne jest to, że nie można wyjść bezpiecznie na ulicę. Później dochodzą myśli, czy twój sąsiad lub ktoś, kogo znałeś, nie zrobił ci tego i teraz nie obserwuje cię z daleka. — Robi krótką pauzę, znów spoglądając na jego ręce, po czym dodaje. — Nie złapano go jeszcze. Ciężko jest kogoś dopasować do opisu, gdy widziałam tylko jego dłonie.
James przygląda się przez chwile swoim długim, smukłym palcom oraz złotej obrączce, którą nosi na serdecznym palcu lewej dłoni. Kaliopa go sprawdza. To nieprzyjemne uczucie.
— To faktycznie niewiele, ale jestem pewien, że aurorzy zrobią wszystko, by wysłać go do Azkabanu. Jednak dlaczego siedzi pani teraz sama?
Kobieta uśmiecha się delikatnie.
— Nie mogę bać się własnego cienia. Niestety, nieślubne dziecko nie jest zbyt dobrze widziane w oczach innych. Tylko dlatego, że byłam ofiarą przemocy, nikt mnie nie obgaduje za plecami.
— A co to kogo obchodzi, jak ktoś inny żyje?
Nie może uwierzyć, że nawet mimo krzywdy, jaka ją spotkała, ktoś mógłby powiedzieć o niej złe słowo. Ale Kaliopa ma rację – czystokrwiści są bezwzględni. Gdyby zatrzymała swój sekret dla siebie, już dawno zebrałby się wokół niej tłumek, by z niej szydzić i nią gardzić. Wzbiera w nim gniew na samą myśl o tym.
— Zdziwiłby się pan, ile osób żyje życiem towarzyskim innych ludzi. Jest pan tutaj po raz pierwszy?
— Tak. Wcześniej raczej unikałem tego typu przyjęć.
— Co zmieniło pana zdanie?
— Można powiedzieć, że mój znajomy. Zasugerował, że mógłbym przyjść. Dobrze, że się nie umówiliśmy na miejscu, bo nigdy bym go nie znalazł — żartuje i spogląda w tłum, który nagle wydaje się poruszony czymś.
Na podium ustawionym po drugiej stronie sali wchodzi kobieta w czerwonej sukni. Wydaje mu się znajoma, ale z tej odległości nie widzi wiele oprócz tego, że ma ciemne włosy. Dopiero gdy słychać jej wzmocniony zaklęciem głos, James czuje falę gorącego gniewu, który go uderza, wręcz ogłuszając na moment.
Bellatrix Lestrange wita gości na czwartej Rocznicy zakończenia wojny. Sam już nie wie, czy ten lekko zawiedziony ton w jej głosie to wytwór jego paranoi, czy prawda. Nienawidzi jej tak bardzo, chyba nawet bardziej niż samego Voldemorta, bo to ona stała za krzywdą, która spotkała jego przyjaciół – Benjya, którego katowała tak długo, aż nie można go było rozpoznać, Alicji i Franka, których doprowadziła do obłędu, Marleny, którą spaliła w domu wraz z całą rodziną – to ona to zrobiła, własnymi rękami. A teraz stoi na podium i zdaje się, że chce powiedzieć, jak bardzo brakuje jej wojny i wolnej ręki w zabijaniu innych.
— Bycie Blackiem czyni cię królem — mówi niespodziewanie obok niego Kaliopa, a James patrzy na nią z zainteresowaniem w oczach. — Nie wiem, czy pan zauważył, ale pani Lestrange weszła na podest zamiast swojego męża. Nie od dziś mówi się, że to ona rządzi w tej rodzinie, bo przecież jest Blackiem. Oczywiście, jeżeli nazwisko Black może coś jeszcze znaczyć.
— Nie wiedziałem, że jest z Blacków.
— Naprawdę? Jest, tak jak i jej siostra, Narcyza Malfoy. Bellatrix wyszła za mąż jeszcze przed tym okropnym wypadkiem, Narcyza po zakończeniu szkoły. Jej starsza siostra zajęła się całym weselem. Właściwie to ona dostała cały majątek rodziny jako najstarsza żyjąca krewna. Tylko nazwisko przepadło, bo nie został żaden mężczyzna, by je przekazać dalej. Przepraszam, powiedziałam coś nie tak?
Kaliopa patrzy wyczekująco, widząc jego zmartwioną minę, ale James tylko kręci głową.
— Nie. Po prostu znałem kiedyś jednego Blacka, ale on nigdy nie wrócił z przerwy świątecznej. Nie wiedziałem, że byli spokrewnieni.
— Wiele rodów czystej krwi jest spokrewnionych z Blackami. Ich drzewo genealogiczne łączy się prawie z każdym. Powinien pan je kiedyś zobaczyć, jest imponujące.
— Naprawdę?
— Tak. Może już utraciło swoją magię, ale dalej robi wrażenie. Jest na samym dole, w Sali Pamięci. Chciałby je pan zobaczyć?
— Skoro tak bardzo je pani zachwala.
Przechodzą do windy, a kobieta wciska odpowiedni przycisk. Jadą w milczeniu, ale Jamesowi ono całkowicie nie przeszkadza. Patrzy na Kaliopę, na jej twarz w kształcie serca, błękitne oczy i usta w odcieniu ciepłego różu. Ona też na niego patrzy, ale już nie spogląda mu na dłonie, jakby się upewniła w tym, że nie jest podejrzanym. Gdy winda się zatrzymuje, wychodzą na ciemny korytarz i idą powoli do Sali Pamięci, która jest otwarta dla każdego przez cały rok.
James nigdy tutaj nie był, podświadomie obawiając się pamiątek, które mogłyby przywołać złe wspomnienia. Nawet teraz, idąc tuż za Kaliopą, odczuwa niechęć przed podniesieniem głowy i woli patrzeć na jej plecy. Od tyłu wcale nie widać, że jest w ciąży.
Dochodzą do przeciwległego końca pomieszczenia i James unosi wzrok. Drzewo robi wrażenie. Gobelin jest w niektórych miejscach nadpalony, ale i tak trzyma się niespodziewanie dobrze. Powoli przechodzi od jednego końca do drugiego, sunąc ręką po szybie, która oddziela go od pamiątki po szlachetnym rodzie. Uśmiecha się niezauważalnie, widząc jakiegoś Charlusa Pottera, który ożenił się z Doreą Black. Nie kojarzy żadnego z nich, ale z jakiegoś powodu cieszy go to, że i jego rodzina się tutaj znalazła.
Idąc dalej, natrafia na imię, którego nie widział już od bardzo długiego czasu. Przystaje i wskazuje na nie palcem.
— Syriusz Black. Byliśmy w jednym dormitorium na pierwszym roku. Pierwszy Black w Gryffindorze. Jego matka wysłała mu wtedy wyjca. Jakby to od niego zależało.
— Musiał pan przeżyć jego śmierć.
Kiwnął głową na potwierdzenie.
— Tak. Ale widzi pani, nie wierzę w przypadki. W naszym dormitorium było czterech chłopców, a w sąsiednim pięciu. Po tym jak Syriusz nie wrócił, jednego z nich przeniesiono do nas, by nie było różnicy w miejscach. Został on później moim przyjacielem, więc chyba tak musiało być. Chociaż nigdy tego Syriuszowi nie życzyłem.
— Ludzie nie mają w zwyczaju życzyć komuś śmierci, by zyskać własne szczęście.
— Nie o to chodzi. Była pani kiedyś w sytuacji, w której poznała pani kogoś i wiedziała, że ta osoba będzie w przyszłości pani najlepszym przyjacielem? Bo ja tak się poczułem, gdy poznałem Syriusza. Dlatego ten nowy chłopiec, z którym się na początku nie lubiłem – w końcu zajął miejsce mojego przyjaciela – stał mi się później bliższy niż mógłby, gdyby Syriusz dalej żył. Przypadki nie istnieją.
— A gdyby pan mógł, kogo by pan wybrał na swojego przyjaciela – Syriusza czy tego kolegę, który się do was przeniósł?
James uśmiecha się do niej lekko.
— Wybrałbym ich obu.
Kaliopa bierze go pod ramię. I w drodze powrotnej nie patrzy na eksponaty, które się tutaj znajdują, ale tym razem zaciska dłoń na różdżce ukrytej w kieszeni. Czuje… właściwie to uczucie jest dziwne. Niczym ciężki woal, który się wokół niego okręca i ma drapiący w nosie zapach, od którego chce cię kichać. James wie, że to czarna magia. Że otacza ich z wielu stron i powoli zaciska kleszcze wokół nich.
„Czarna magia jest jak papieros”, mówi głos Moody’ego w jego głowie. „Za pierwszym razem się krztusisz, łzy stają ci w oczach, a język drętwieje z obrzydzenia, ale z każdym kolejnym zaciągnięciem zaczynasz odczuwać przyjemność. Najpierw się rozluźniasz, później twoja głowa staje się lekka. Gdy ktoś ci proponuje kolejnego na imprezie, przyjmujesz go z delikatnym uśmiechem. Przyjmujesz każdego zaproponowanego papierosa, bo chcesz znów się poczuć lekko, ale przecież jeszcze nie palisz, nie potrzebujesz całej paczki. Po pewnym czasie to się zmienia. Kupujesz całe opakowanie – tak na wszelki wypadek – i popalasz, kiedy potrzebujesz. A później niespodziewanie jest moment, gdy popalasz, bo musisz”.
Gdy wychodzą z Sali Pamięci, powstrzymuje się przed tym, by głośno nie odetchnąć. Po stojącej obok niego Kaliopie nic nie widać. Zastanawia się, czy i ona wychowała się wśród czarnej magii, jak większość czystokrwistych, czy po prostu idealnie maskuje swoje emocje, jak na Ślizgonkę przystało.
— Pan Potter?
Pozwala zaskoczeniu odmalować się na swojej twarzy i spogląda w kierunku Bartemiusza Croucha i Thorfinna Rowle’a, którzy wyłaniają się z mroku korytarza. Rowle na jego widok mruży gniewnie brwi, ale nic nie mówi. Crouch za to jest zadowolony, James mógłby przysiąc, że pierwszy raz widzi go uśmiechniętego.
— Dobry wieczór. — Crouch kiwa głową Kaliopie. — Miałaby pani coś przeciwko, gdybym porwał pana Pottera na kilka chwil do siebie? Pan Rowle panią odprowadzi.
Kaliopa rzuca Jamesowi krótkie spojrzenie, ale się zgadza. Korzysta z zaproponowanego przez Rowle’a ramienia i idzie wraz z nim do windy, nie oglądając się ani razu za siebie. Nie jest pewien, dlaczego pomyślał, że mogłaby się odwrócić. Podniosłoby go to na duchu? Prawdopodobnie.
Bez słowa idzie za Bartemiuszem Crouchem do jego gabinetu obok sali Wizengamotu. Jest tutaj ciemniej i chłodniej niż w jakiejkolwiek innej części ministerstwa i czuje, jak pod jego cienką szatą włoski stają mu dęba od gęsiej skórki. Crouch wskazuje mu ręka kanapę, która stoi tuż na prawo od biura, a sam opiera się o blat i zakłada ręce na piersi.
— Przyszedł pan.
— Kiedyś trzeba w końcu wyjść z domu.
— Bardzo trafne spostrzeżenie. Ile można siedzieć w tych samych, czterech ścianach. Miło spędził pan czas w towarzystwie panny Yaxley?
— Panna Yaxley wolałby pewnie spędzić ten wieczór w kobiecym towarzystwie, gdyby nie była traktowana jak ktoś, kto zrobił coś złego i jest teraz wytykany palcami.
Dosłownie na chwilę jeden z kącików ust Croucha drga, a to uświadamia Jamesowi to, co już podejrzewał – czystokrwiści byli ślepi na krzywdę innych, jeżeli jednocześnie łamała ona pewne z ich tabu. Ciężarna niezamężna kobieta była rzeczą gorszą niż zgwałcona kobieta. To się nie mieściło w głowie.
— Ma pan rację. To, co się stało, było okropne, ale widzi pan – nikt by panny Yaxley nie oceniał, gdyby zdecydowała się tego dziecka nie urodzić. Przecież go nie chciała.
— A czemu jest winne dziecko, które nie zrobiło nic złego? Poza tym nie wiadomo, czy panna Yaxley nie chce poczekać do rozwiązania i zobaczyć, jak dziecko będzie wyglądać. Biorąc pod uwagę geny niektórych przedstawicieli czystych rodów, będzie można od razu wykryć sprawcę.
Bartemiusz marszczy brwi.
— Myśli pan, że zrobił to ktoś z czystokrwistych?
— Niech mnie pan nie zrozumie źle, panie Crouch, ale większość społeczeństwa jest czystokrwista, a ci, którzy nie są… no cóż, z tego co wiem, panuje nad nimi swojego rodzaju nadzór. — Powstrzymuje się przed stwierdzeniem, że to niczym areszt domowy. — Więc tak, myślę, że to był czystokrwisty mężczyzna.
Crouch wygląda, jakby się na czymś zastanawiał. Rytmicznie uderza palcem wskazującym o swoje ramię, okrąża biurko i siada w fotelu, analizując słowa Jamesa.
— Mogę o coś zapytać?
— Oczywiście, panie Potter.
— Co się stanie z mężczyzną, który to zrobił?
— Myślę, że to oczywiste. Wyślemy go do Azkabanu.
— Na ile?
Crouch mruga zaskoczony.
— Jak to na ile? Zależnie od tego, czy przyzna się do winy…
— On jej zniszczył życie. Już nigdy nie będzie tak jak przedtem. Co zmieni to, że się przyzna? Że pani Yaxley zapomni? Że jej dziecko zniknie? Skoro to jest świat, gdzie wszyscy są równi i powinni być traktowani tak samo, dlaczego ktoś, kto był ofiarą, miałby cierpieć bardziej, niż ktoś, kto tę zbrodnię popełnił?
— Nie rozumiem, do czego pan zmierza. Przecież nie zmuszę oprawcy panny Yaxley, by się z nią ożenił, by nie była niezamężną kobietą z dzieckiem.
James cudem ukrywa oburzenie.
— Oczywiście, że nie. Ale mógłby pan zabrać tej osobie majątek – nie cały, ale część tak sporą, by odczuł ból.
Crouch uśmiecha się kącikiem ust, patrząc na Jamesa.
— To niezbyt gryfońskie, panie Potter.
— Pomoc poszkodowanym? Wręcz przeciwnie, to bardzo gryfońskie. 
— Chodziło mi bardziej o zemstę, ale nie będę się o to kłócił. Nie zaprosiłem jednak pana tutaj, by porozmawiać o pannie Yaxley. Na pewno słyszał pan o „zamachu na Pokątnej”, jak to Prorok lubi nazywać. Wszyscy o tym słyszeli. — Wyjął z szuflady teczkę i położył na stole. — Przeszedł pan pełny trening aurorski, na pewno się pan zastanawiał, kto mógłby dopuścić się czegoś takiego i spalić biografię naszego Ministra. — Postukał palcem w okładkę. — Jakieś propozycje?
— Czemu mnie pan o to pyta? Jestem tylko pracownikiem departamentu…
— Proszę nie zgrywać głupiego, jeżeli chce pan, bym dalej był miły. Obaj dobrze wiemy, dlaczego pytam pana o zdanie.
James milknie na chwilę. Oczywiście, że wie. Jeżeli ktoś mógłby znać zamachowca, byłby to James Potter, dzielny gryfon, miłośnik mugoli, mąż szlamy. Tak długo czekał na swoje przesłuchanie, że spotkało go ono w najmniej spodziewanym momencie, ale czy to nie było do przewidzenia? Wszyscy, których mogłaby zaskoczyć jego nieobecność, siedzieli w domu i nawet nie podejrzewali, że mógłby przyjść na Rocznicę. To był idealny moment, by coś z niego wyciągnąć.
— Nie wiem. Sam się nad tym zastanawiałem i wiele mi tutaj nie gra. Diggle może i zna się na tworzeniu spektakularnych wybuchów, ale niedawno urodził mu się syn, nie ryzykowałby tak. To samo Shafiq. Dearnborn był w tym momencie w ministerstwie, mijałem go nawet na korytarzu. Doge’a pewnie sam pan doglądał, w końcu pracujecie razem. Ktoś musiałby być w dwóch miejscach na raz, a jeżeli nie zniknął w najbliższym czasie żaden zmieniacz czasu, zakładałbym kogoś z zewnątrz.
Crouch przygląda mu się w milczeniu, analizując każde słowo. W zamyśleniu bierze długopis w dłoń i zapisuje coś w teczce opatrzonej imieniem i nazwiskiem Jamesa, co ten widzi, gdy szef Wizengamotu unosi okładkę. Może się tylko domyślać, co się zaraz stanie, ale nie czuje się niepewnie. Wie, że Crouch nie zrobi mu krzywdy – może go teraz puścić i zostawić w spokoju albo zaproponować mu współpracę, by znaleźć winnego. Pytanie co wybierze.
Bartemiusz odkłada długopis, zamyka teczkę i znów wkłada ją do szuflady, nim się odzywa:
— Jest pan wolny, panie Potter. Życzę miłego przyjęcia.
Jest zawiedziony. Gdyby poproszono go o pomoc, miałby możliwość odszukania Lily, znalezienia jakiejkolwiek informacji o niej, a tak? Tak może równie dobrze wrócić teraz do domu i wypić samotnie drinka z whisky. Wstaje, poprawia szatę i wychodzi. Jeszcze przy drzwiach ma nadzieję, że Crouch go zatrzyma, ale tak się nie dzieje, więc wraca niezadowolony na przyjęcie.
Ludzie tańczą, piją i jedzą. Całe atrium wypełnione jest szumami rozmów i muzyką. Próbuje jeszcze zlokalizować Kaliope w okolicach fontanny, ale nigdzie nie widzi jej jasnych włosów. Zauważa za to kilka czystokrwistych panien, które mogły skończyć Hogwart w tym roku, najwcześniej w zeszłym, a które przyglądają mu się i wymieniają między sobą uwagi. Całkowicie je ignoruje. Skończyła mu się ochota na uprzejmości.
Przedziera się przez tłum i mało nie wpada na wystrojoną niczym paw Narcyzę Malfoy w sukni tak świecącej, jakby zarzuciła na siebie kawałek gwieździstego nieba. Kobieta obrzuca go tylko niechętnym spojrzeniem i odchodzi dumnie w sobie tylko znaną stronę, a James czuje irytację. Przez chwilę nawet myśli o tym, że mogła spłonąć razem z resztą Blacków, ona i jej paskudna siostra, a świat byłby lepszy. Po czym uświadamia sobie coś bardzo ważnego.
Dlaczego Bellatrix i Narcyzy nie było wtedy z resztą rodziny?

Etykiety: , , , , , ,

Komentarze (0):

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna