17 sie 2016

[NON OMNIS MORIAR] IV. Lio

— Masz coś do picia?
James stoi i patrzy na Olivera. Nie wie, czy jest bardziej w szoku, czy chodzi o to, że jego umysł jeszcze nie przetworzył informacji. Ma wręcz wrażenie, że tuż przy jego uchu Syriusz szepcze, że przypadki nie istnieją. Wierzy mu. Pierwszy raz od zakończenia wojny całkowicie wierzy swojej paranoi, że coś tutaj jest nie tak, że zbyt wiele rzeczy się zazębia, że coś takiego nie przytrafia się pierwszemu lepszemu czarodziejowi.
I wtedy to zauważa. To wahanie w postawie Wheita, nerwowy wzrok, te dłonie, które nieustannie wyciera o spodnie. Jest przerażony, tak po ludzku. Jak każdy mugol byłby przerażony, gdyby miał wypadek samochodowy. 
— Mam szkocką — odpowiada spokojnie, podchodząc jednocześnie do barku.
— Idealnie.
Wkłada szklankę w drżące dłonie Olivera i ma chwilę, by mu się przyjrzeć z bliska.
Są podobni z bratem na tyle, by nie mieć wątpliwości o ich pokrewieństwie, ale wydaje mu się, że Arthur ma łagodniejszy typ urody. Nie wie, skąd bierze się to przeczucie, ale Oliver wydaje mu się niespokojny, jakby czekający na czyjąś chwilę nieuwagi. Przeraźliwie jasne oczy, w połączeniu z bladą skórą i ciemnymi włosami, tylko potęgują uczucie niebezpieczeństwa w jego obecności.
Za oknem świecą czerwono-niebieskie światła policyjne, gdy Oliver wypija duszkiem podstawiony alkohol i ciężko siada na jamesowej kanapie. Przeczesuje włosy palcami kilkakrotnie, a srebrne pierścienie lśnią między ciemnymi pasmami. 
James kuca przed nim i kładzie mu dłoń na ramieniu. Mężczyzna patrzy wprost na niego. 
— Powinieneś porozmawiać z policjantami o wypadku. Ktoś też powinien cię zbadać, czy wszystko…
— Nie miałem wypadku. 
Obaj milkną, patrząc sobie w oczy. James nie wie, co myśli w tym momencie Oliver, ale Syriusz Black w jego głowie krzyczy głośno i wyraźnie: „Uważaj!” Dosłownie chwilę zajmuje mu uświadomienie sobie, że nie ma różdżki, więc blokuje rękę Olivera, chwyta go za przedramię, zapiera się barkiem o jego pierś, okręca i przerzuca Wheita nad sobą. Ciało uderza o wykładzinę z głuchym hukiem. James przekręca mężczyznę na brzuch, nim ten odzyskuje oddech i blokuje mu ręce na plecach. Sam oddycha szybko, jakby przebiegł maraton, ale to raczej dawno zapomniana adrenalina krąży w jego żyłach, przypominając mu, co tak kochał w zawodzie aurora.
Samochód, który płonie i dachuje bez wypadku, a tuż obok mężczyzna otrzepujący się z kurzu. A jego zwiodło rozbiegane spojrzenie. Naprawdę wypadł z formy.
— Skoro nie miałeś wypadku, co tam robiłeś? 
— Przechodziłem — stęka Oliver, dalej zaskoczony tym, co się stało.
— Mam uwierzyć w to, że miałeś pecha znaleźć się w złym miejscu o złym czasie?
— A jak mam ci to udowodnić? Nie można chodzić w czwartkowy wieczór po mieście? Szedłem ulicą, gdy ten samochód wybuchł, sam z siebie. A później pojawiłeś się ty. To ja powinienem się zastanawiać, kim jesteś. — Szarpie się, by się wyrwać, ale James trzyma go mocno. Wheit wzdycha. — Naprawdę, nic nie zrobiłem. Miałem pecha. To wszystko.
Już w połowie wypowiedzi Wheita James jest w stanie myśleć tylko o buteleczce veritaserum, które stoi w kuchni za puszką z herbatą. Ostatni eliksir, który Lily uwarzyła dla Zakonu. Nigdy go nie użyli. 
Powinien go teraz podać Oliverowi, powinien potwierdzić jego wersję, ale jak to zrobić na tyle zmyślnie, by nic nie wyglądało podejrzanie? Nie może złamać ustawy o tajności. Jeden mugol nie jest tego wart, ale James… mu nie wierzy. Tak po prostu. Syriusz w jego głowie nie ufa Wheitowi. Są braćmi, ale Arthur wzbudza w nim większe zaufanie.
Bo Arthur lepiej gra. 
Nawet ich menadżer przyznaje w wywiadzie, że Arthur jest lepszym aktorem. Jamesa to niepokoi. Coś tutaj jest mocno nie tak. Wheitowie spadają mu z nieba jeden po drugim. Jakby to było zaplanowane. Tylko przez kogo? I dlaczego mugole? 
Musi coś jednak zrobić z mężczyzną leżącym pod nim. Powoli wstaje i przygląda podnoszącemu się z podłogi Oliverowi, który patrzy na niego nieufnie, jakby spodziewał się, że James go znowu zaatakuje. James sam jeszcze nie wie, co zrobi. Veritaserum korci. Nawet bardzo.
Oliver nawet nie kryje oburzenia. Poprawia ubrania i rozgląda się za kurtką. Gdy ją chwyta i ma już wyjść, James niespodziewanie mówi:
— Mam na imię James Potter. — Wheit odwraca się w jego stronę nerwowo. — Gdybyś chciał się pożalić bratu, że zaatakował cię nieznajomy, gdy wlazłeś mu do domu. 
Oliver patrzy na niego w dziwny sposób, ale nim James zdąży stwierdzić, że coś w wzroku mugola jest nie tak, ten wychodzi i trzaska drzwiami. 
W sobotę w Ministerstwie mówią o kradzieży u Ollivandera. Na weekend mało kto zostaje, więc James ma okazję poznać ludzi z całkiem innych departamentów, gdy siedzą razem na lunchu i przekrzykują się wzajemnie, wygłaszając co rusz nowe teorie. 
— Na pewno chcą je sprzedać na czarnym rynku. Rdzenie, ma się rozumieć. — Alen Goyle mówi najwięcej i najgłośniej, a według prywatnej opinii Jamesa, którą zostawia dla siebie, też z najmniejszą ilością sensu.
— Jakby w tych różdżkach było nie wiadomo ile tego rdzenia. Poza tym, czy on nie traci swojej mocy po rozbrojeniu różdżki? — Deyna Selwyn, do której wzdycha pół Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów, nie przysłuchuje się zbyt uważnie tej rozmowie, ale od razu wyłapuje nieścisłość w wypowiedzi Alena.
— No to chcą sprzedać całe różdżki. Tym, którym nie podobają się rządy Lorda Voldemorta.
— A skąd właściwie wiesz, że to są oni? — pyta Wanda Flint, mało nie podbijając Alenowi oka swoim pustym kubkiem po soku dyniowym, gdy nerwowo wskazuje w jego stronę.
— Tak tylko mówię. Nie wiem, czy to jedna osoba, dwie, a może siedem. Ważne, że różdżki zniknęły…
— Nikt nie powiedział, że zniknęły — wtrąca Wanda. — I nikt nie powiedział, że było ich kilka. Prorok powiedział, że było włamanie, więc przestań tworzyć teorie spiskowe, skoro nie masz żadnych dowodów.
— Prorok wielu rzeczy nie mówi — zauważa rozsądnie Evan Rosier i to jego spokojny głos sprawia, że cały harmider trochę ucicha.
Evan jest jednym z bliższych popleczników, w przeciwieństwie do większości zebranych w stołówce czarodziejów i czarownic, i fakt, że z nimi siedzi, zastanawia nie tylko Jamesa. Deyna także patrzy na niego czujnie. Może i wygląda na głupią blondynkę o dużych, ciemnych oczach, ale to ona pierwsza wywalczyła rozmowy z jakimkolwiek państwem europejskim dla Brytanii i to nie ze względu na swój wygląd. Oboje patrzą na Rosiera, starając się zrozumieć, co siedzi mu w głowie.
— Prorok to główna gazeta. Ma przekazywać informacje, ale nie może wzbudzać niepokoju, więc część informacji albo nie jest przekazywana reporterom, albo ktoś dobrze ich opłaca, by pozostawili je dla siebie. 
— To nie w porządku w stosunku do obywateli. Mamy prawo do informacji. — Tym razem nikt nie sprzecza się z Alenem. Wszyscy patrzą wyczekująco na Evana.
— Nie, kiedy jest możliwość, że obywatele wpadną w popłoch. Ludzie w strachu podejmują głupie decyzje, a głupie decyzje to niebezpieczne decyzje.
— Co na to aurorzy? Gdy rząd odczuwa niepokój, wysyła gdzieś aurorów, by rozwiązali sytuację. Muszą wiedzieć, czego szukają, przez co zdają sobie sprawę, że niektóre informacje są zatajane. — Deyna opiera przedramiona na stole i pochyla w stronę stołu, mierząc Evana wzrokiem. — Nie czujecie, że to nie w porządku?
— Mamy chronić obywateli. Głównie przed czarnoksiężnikami, ale jeżeli zajdzie trzeba, będziemy też ich chronić przed samymi sobą. 
— Więc aurorzy służą rządowi, nie obywatelom.
— Kiedykolwiek było inaczej, Selwyn?
Tylko Evan i Deyna spoglądają w stronę Jamesa po wypowiedzi Rosiera, bo to, co powiedział, jest czymś więcej niż suchym faktem. Aurorzy wykonują polecenia Ministerstwa, ale jeżeli nie popierają obecnego rządu, nie są już aurorami. James zaciska mięśnie szczęki. To Evan zajął jego miejsce, gdy go odsunięto. Dotychczas miał do niego żal, ale teraz w pełni rozumie, że różniła ich tylko strona, po której walczyli. Ostatecznie Evan miał szczęście znaleźć się po tej wygranej. 
Gdy w niedzielę rano James dostaje sowę od Kaliopy Yaxley, jest przyjemnie zaskoczony. Nie chce kłamać, ale sam zastanawiał się, czy do niej nie napisać, bo Yaxleyowie wywarli na nim naprawdę dobre wrażenie. Z drugiej strony, gdy mężczyzna prosi kobietę o spotkanie, zawsze jedna i konkretna rzecz narzuca się na myśl, a James nie chce Kaliopy ani wprowadzać w błąd, ani dawać jej fałszywej nadziei.
Kobieta proponuje mu herbatę w swojej posiadłości. Z jednej strony zaproszenie do domu wydaje się nie na miejscu, z drugiej James liczy na spotkanie Warricka, więc bez dłuższego namysły odpisuje, że z przyjemnością się pojawi.
Dopiero tuż przed spotkaniem, gdy nie jest do końca pewien, jak powinien się ubrać i czy nie wypadałoby czegoś ze sobą wziąć, zaczyna mieć wątpliwości, czy to taki dobry pomysł. 
Z lustra patrzy na niego młody mężczyzna o naturalnej opaleniźnie, szerokich barkach i nieładzie na głowie tak potwornym, jakby przez jego włosy przeszło tornado. James wręcz uśmiecha się do swojego odbicia, które przynajmniej dzisiaj nie jest nieszczęśliwym urzędnikiem Departamentu Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami. 
Nie zna dokładnej lokalizacji dworku Yaxleyów, więc za radą Kaliopy fiuka najpierw do „Galopującego Gargulca” w Torquay. Magiczny pub nie zwraca jego uwagi tak, jak same miasteczko, które położone jest nad zatoką. James z uśmiechem na ustach patrzy na kurorty wyrastające wręcz z wybrzeża, piętrzące się jeden na drugim. Gdzieś między nimi jest ten należący do Warricka Yaxleya i James kieruje się adresem napisanym w liście.
Dom wygląda dość niepozornie, póki nie podchodzi bliżej, a czar przeciwko mugolom nie mija. Wyłania się przed nim piękny, klasyczny dwór, magicznie utrzymany na stromym wzgórzu, ze ścianami w kolorze bladego błękitu, który w pełnym słońcu wydaje się świecić własnym światłem. Większość okien wychodzi na otwartą wodę i zatokę z jachtami. Puka do drzwi, zastanawiając się, czy butelka whisky jest odpowiednim prezentem dla kobiety, gdy drzwi otwiera mu sama Kaliopa.
— Dzień dobry, panie Potter. Proszę wejść.
— Dzień dobry. I proszę mi mówić James. Zawsze czuję się staro, będąc „panem Potterem”.
— Oczywiście. W takim razie mów mi po imieniu, James. 
— To dla ciebie. Znaczy, jak już będziesz mogła pić, bo teraz to tak niekoniecznie. — Drapie się nerwowo po karku. — Nie miałem pojęcia, co wypada przynieść.
— Nie szkodzi. Najwyżej mój ojciec się ucieszy.
Idą razem do salonu, gdzie przez przeszklone drzwi tarasowe James może oglądać całą zatokę i na chwilę przystaje, by nacieszyć oczy tym widokiem. 
— Nie miałem pojęcia, że Devon ma tak wspaniałe miejsca. Wydawał mi się raczej szary i ponury.
— Och, w większości taki jest. Torquay to wyjątek, bo jest na samym południu. Ale gdyby wybór należał do mnie, wolałabym byśmy mieszkali w Kornwalii. Tam jest dużo cieplej i pogodniej. Zawsze można gdzieś wyjść i coś zobaczyć. No i jest zdecydowanie mniej mugoli. W okresie wakacyjnym nie da się tutaj zmrużyć oka.
— Uroki miejscowości wypoczynkowej. — James uśmiecha się do Kaliopy. — Ja właściwie niewiele podróżowałem po Anglii. Sam jako dziecko wychowywałem się w Dolinie Godryka i chciałem tam później mieszkać, ale plany mi się rozjechały i skończyłem w Londynie. Poza tym był Hogwart, kilka sporadycznych wypadów do Birmingham i tyle.
— Nigdy bym nie powiedziała, że jesteś typem domatora. 
James śmieje się głośno i jak najbardziej szczerze.
— Niestety. Mój ojciec jakoś wpoił mi tę miłość do miejsca, w którym się urodziłem i tego się niczym nie da wyplenić, wierz mi. 
— Czemu akurat mieszkasz w Londynie? Mógłbyś przecież się deportować lub fiukać do pracy. 
— Ciężko powiedzieć. Korzystam z tego, że czasem mogę pójść do ministerstwa na piechotę, a przy okazji zwiedzić trochę miasta, zajść do fajnego pubu, zobaczyć jakieś nowe twarze po ośmiu godzinach w biurze. — Wzrusza ramionami. — To wygodne. 
— Rozumiem. Też mieszkałam w Londynie przez jakiś czas, na Pokątnej dokładnie, bo nie cierpię teleportacji – zawsze kręci mi się w głowie – a po podróżowaniu kominkiem wyglądam jakbym wyszła z kopalni, ale po… — Wykonuje niesprecyzowany ruch nad swoim ciążowym brzuchem, przerywając wypowiedź. — … tym ojciec wolał, bym wróciła do domu. I tak siedzę i się niewyobrażalnie nudzę. 
— A jak się w ogóle czujesz? Bo widzieliśmy się kilka dni temu, a mam wrażenie, że urosłaś od tego czasu. Naprawdę!
Kaliopa śmieje się przepięknie. Z niewymuszonym wdziękiem i w sposób nieudawany, pełen szczerości i pogody. James mimowolnie się uśmiecha, słuchając jej. 
— Dobrze. Ciągle bym coś pogryzała, ale poza tym jest naprawdę świetnie. Na początku czułam się okropnie. — Marszczy brwi na samo wspomnienie. — Mdłości, zimne poty i rozdrażnienie, ojciec dosłownie się przede mną chował, ale później to wszystko minęło jak ręką odjął. Byłam też w Mungu i powiedziano mi, że to dziewczynka.
— Rozumiem, że teraz zastanawiasz się nad imieniem.
— Właściwie to nie. Od maleńkości wiedziałam, że gdy będę miała syna, nazwę go Aiden, a dziewczynkę Ava. Więc pozostało mi tylko poczekać, aż Ava się urodzi. 
— Ava Yaxley… 
Dalej go ciekawi, dlaczego Kaliopa nie wyszła za mąż. Jest od niego starsza, ma prawie trzydziestkę na karku, a dalej jest panną. Już pomijając całą sprawę z Avą, to dalej niespotykane, szczególnie w tak tradycjonalnym społeczeństwie, jakim jest magiczna Brytania. 
Kaliopa wydaje się mu czytać w myślach, bo uśmiecha się ledwo zauważalnie kącikami ust i mówi:
— Pytaj.
— Nie wiem, o czym mówisz.
— Dokładnie wiesz, o czym mówię, James.
Chwile waży słowa, dalej nie będąc pewnym, czy pytać, czy z grzeczności tego nie robić, ale ciekawość bierze nad nim górę.
— Dlaczego nie jesteś mężatką?
— Bo odrzuciłam wszystkich adoratorów.
— A zrobiłaś to… bo?
— Chodziło im wszystkim o mój posag. Żaden z nich nigdy nie interesował się mną, jako Kaliopą. Wszyscy widzieli we mnie córkę Warricka Yaxleya. Nie chciałam być towarem przetargowym w transakcji między jakimś młodym paniczem, a moim ojcem. Czy miałam z tego powodu wiele kłopotów? Więcej niż myślałam, że będzie, ale nie żałuję. Teraz nie jestem już młodą panienką z dobrego domu, więc jeżeli ktoś ze mną rozmawia, to naprawdę chodzi tutaj o mnie i moje zdanie, a nie o moje nazwisko. Tak jest o wiele prościej — wyznaje i poprawia się na fotelu. — Ale ty pewnie sam wiesz, jak to jest. Jesteś młodym dziedzicem, wianuszek kobiet musi się wokół ciebie kręcić.
— Wyobraź sobie, że nie. Ale to dlatego, że jestem dalej żonaty. — Kobieta odruchowo zerka w stronę jego dłoni w poszukiwaniu obrączki. — Nie noszę jej już. Ożeniłem się, gdy jeszcze byłem okropnym gówniarzem. Nie miałem nawet dwudziestu lat, moja żona właściwie też nie, ale wiedziałem, że to ta jedyna. Tyle że po skończeniu wojny nigdy więcej jej nie zobaczyłem. Pochodziła z mugolskiej rodziny i do końca nie wiem, co dokładnie się z nią stało. 
— Tęsknisz za nią?
— Na początku wydawało mi się, że nie jestem w stanie dalej bez niej żyć, ale okazuje się, że do wszystkiego można się przyzwyczaić. 
Mówienie o Lily już nie sprawia mu problemu. Przez pierwszy roku na samo wspomnienie jej rudych włosów reagował szybszym oddechem, drżeniem rąk i kołataniem serca, jakby miało mu zaraz wypaść z piersi. Teraz czuje jedynie nieprzyjemny chłód i ucisk u dołu brzucha. 
— Nie powinnam pytać. — Kaliopa wstaje i podchodzi do niego, kładąc mu rękę na ramieniu. James odruchowo kładzie swoją dłoń na jej dłoni. 
— Wszystko jest w porządku, Kali. Mogę ci mówić Kali? — Unosi głowę, spoglądając na nią.
— Zdecydowanie nie. Ale możesz mi mówić Lio. 
— Lio?
— Ka-lio-pa. Lio.
Rozmawiają długo o tym, co się dzieje teraz, co działo się w ich życiu wcześniej i co chcieliby, by zadziało się później. Kaliopa ma ciekawe poglądy, błyskotliwe odpowiedzi i cechuje ją otwartość, której James już dawno nie widział, a na pewno nie po wygranej Voldemorta. 
Zastaje ich wieczór, gdy orientują się, że to miłe spotkanie na kawę przeciągnęło się niespodziewanie, ale James nie jest zły. Właściwie, gdy Warrick schodzi do nich z góry, jest zadowolony, że został dłużej, ponieważ chce z nim porozmawiać.
— Pan Potter? 
— Dzień dobry, panie Yaxley. A raczej, dobry wieczór. — Wstaje i wita się z mężczyzną uściskiem dłoni.
— Zaprosiłam Jamesa na podwieczorek, ale trochę się zasiedzieliśmy — dopowiada Kaliopa, a jej ojciec unosi brew, słysząc jak zwraca się do Jamesa. On sam uśmiecha się na poły przepraszająco, na poły z rozbawieniem, ale Warrick nie ciągnie tego tematu.
— Panie Yaxley, czy mógłbym z panem porozmawiać na osobności?
— Przyszedł pan do mojej córki, więc to jej powinien pan pytać o zdanie.
James patrzy na Kaliopę prosząco, a ona dosłownie przez chwilę trzyma go w niepewności, nim kiwa twierdząco głową. Żegna się z Jamesem, życząc mu dobrej nocy i znika na schodach, a on i jej ojciec mogą siąść naprzeciw siebie.
— Chciałbym pomóc — rzuca od razu James, a Warrick unosi jedynie brew do góry, nie wiedząc, o co chodzi. — Znaleźć tego, który skrzywdził pańską córkę. Wiem, że nie jestem już aurorem i prawie mnie pan nie zna, ale… — Marszczy brwi, nie wiedząc dokładnie co powiedzieć.
— Ale?
— Pan i pana córka… może to zabrzmi śmiesznie, ale są państwo jedynymi osobami, które poznałem od zakończenia wojny, które nie wydają się obłudni i kłamliwi. Ludzi, którzy mają jakiś system wartości, jakieś przekonania, którzy nie próbują stale czegoś dla siebie ugrać. Którzy nie są fałszywi. I dlatego wydaje mi się niesprawiedliwe, że Kaliopa została skrzywdzona w tak okrutny sposób. Chciałbym pomóc znaleźć tego sukinsyna.
Przekleństwo wyrywa mu się nieświadomie, ale Warrick nie wydaje się urażony. Jest skupiony na Jamesie i jego słowach, a między jasnymi brwiami utrzymuje się pionowa zmarszczka. Stuka monotonnie palcem w stolik, a to stukanie wydaje się Jamesowi dudnieniem w środku jego głowy.
Wie, że widać po nim od razu, jak zestresowany jest. Sam czuje żenującą wilgoć po wewnętrznej stronie dłoni i pod pachami, jakby zrobił coś złego i bał się konsekwencji. Faktycznie się boi, ale tego, że odpowiedź Warricka może być negatywna, a on potrzebuje się zająć tą sprawą, potrzebuje dbać o bliskich mu ludzi. Gdy już ponownie znalazł kogoś, na kim mu zależy, nie może przejść obojętnie wobec krzywd, które ten ktoś przeżył.
Jest niereformowanym Gryfonem i zawsze nim był. 
— James. — Jego imię brzmi niesamowicie miękkie w ustach Warricka Yaxleya. Nie pamięta, kto ostatnio mówił do niego w ten sposób. — Nie mogę ci na to pozwolić. 
Przez chwile zapomina, jak się oddycha, nie wspominając o mówieniu. Nie chce przyjąć odmowy do świadomości. 
— Cze… czemu? 
— Ponieważ jesteś dobrym chłopakiem i nie chcę, by coś ci się stało. Kaliopa nie była przypadkową czarownicą, którą ktoś zaatakował. I nieprzypadkowo jej sprawa nie wisi bez odzewu w biurze aurorskim. Wystarczy mi, że to ona płaci za moje błędy. Ty nie musisz.
— Ale Lio…
— Ona jest twarda, zawsze była. Nigdy nie chciałem, by ktoś ją skrzywdził – z mojej winy czy nie – i nie pozwolę, by to stało się ponownie, ale ty nie musisz się w to mieszać. Jedyne, co ci z tego przyjdzie, to kłopoty, a… a już i tak mówi się o tobie różne rzeczy w ministerstwie. Jeżeli zajmiesz się sprawą Kaliopy, narobisz sobie tylko kłopotów, których nie potrzebujesz. Nie chcę mieć cię na sumieniu.
James zaciska dłonie na kolanach tak mocno, aż bieleją mu knykcie. To niesprawiedliwe. Chce pomóc, a nie może, ponieważ jest TYM Jamesem Potterem. Jego nazwisko zaczyna mu przeszkadzać jak nic innego na świecie. 
— Ostatni raz, gdy odpuściłem i pozostawiłem problem na barkach moich przyjaciół, był jednocześnie ostatnim razem, gdy ich widziałem. Nie chcę nigdy więcej przechodzić przez coś takiego. Chcę jej pomóc, bo wiem, że się naraża tą ciążą. Że gdy Ava się urodzi i będzie miała jakąkolwiek cechę wskazującą na pokrewieństwo z jakimś rodem czystej krwi, będzie zagrożona. Proszę pozwolić mi pomóc. Nie będę się wychylał, zrobię to po cichu, znam się na tym. Tylko proszę mi pozwolić.
Warrick patrzy na niego z dziwną mieszaniną uczuć na twarzy. Jamesa cieszy sam fakt, że mężczyzna rozważa jego słowa i nie zaprzecza z miejsca. Tylko to powolne oczekiwanie zdaje się go zabijać. 
— Dobrze, ale gdy uda ci się coś znaleźć, niezwłocznie powiadomisz o tym mnie, nie Kaliopę. Ona nie powinna się teraz denerwować, a kto wie, jakby zareagowała na taką informację. Postaraj się jej zbyt wiele nie mówić.
— Oczywiście, panie Yaxley. 
— Będę ci dozgonnie wdzięczy, jeżeli coś znajdziesz. Wszystkie poszlaki, jakie udało się zebrać aurorom przez ten czas oraz moje własne notatki wyślę ci jutro z samego rana. 
James czuje się lżejszy, jakby balast zbędnego niepokoju został zrzucony z jego serca.
— Wiem, że to nie na miejscu prosić o coś, skoro sam się jeszcze nie wykazałem, ale jest jedna, bardzo ważna rzez, za którą będę dozgonnie wdzięczny, jeżeli mi pan pomoże.
Z samego rana w poniedziałek, nim James dopije poranną kawę, dostaje sowę od Warricka Yaxleya. Ptak przynosi paczkę o grubości kciuka mężczyzny, ale przed pracą nie ma czasu, by dokładnie przejrzeć zawartość, więc rozrywa papier, kartkuje na szybko wszystkie dokumenty i sprawdza, czy nie dostał felernych akt. Wszystko się zgadza. Chce ją odłożyć na półkę i jak najszybciej udać się do pracy, ale w połowie drogi rezygnuje i chowa za książkami. Syriusz cicho powtarza „stała czujność, stała czujność…”, więc James go słucha.
Dopiero gdy jest pewien, że jej nie widać, nakłada szatę przez głowę i fiuka do ministerstwa. Skrupulatnie pracuje nad niczym, a właściwie przegląda Proroka, w poszukiwaniu czegoś ciekawego, by w porze lunchu zjechać nie na minus czwarte, a na minus trzecie piętro, do archiwum.
Warrick nie mógł mu pomóc zbyt wiele w sprawie pożaru w rezydencji Blacków i podejrzanej nieobecności sióstr Black, ale powiedział, że Urvi Zabini zajmuje się całym piętrem i jeżeli będzie umiał się z nią zagadać, dostanie to, czego chce. 
Czuje ucisk u dołu żołądka. Pierwszy raz słyszy o takiej kobiecie, a ton Yaxleya, sugerujący dokładnie jakiej siły perswazji powinien użyć, sprawia, że zaczyna się tylko bardziej denerwować. Nie podrywał nikogo od kiedy skończył siedemnaście lat, a Lily zgodziła się z nim umówić. Wcześniej też nie był jakimś wirtuozem podrywu, miał trzy dziewczyny na krzyż, bo ani go wcześniej nie interesowały, ani nie były mu w głowie, gdy odkrył, że Lily to ta jedyna. Jak miał teraz uwieść nieznaną kobietę, by pozwoliła mu wyciągnąć teczki z archiwum i jeszcze zachować na ten temat milczenie?
Od razu po wyjściu z windy jest w archiwum. Nie ma ani korytarza, żadnych drzwi, przejścia – jest tylko lada i gryzący zapach kurzu. Za ladą siedzi kobieta niewiele starsza od niego, w rażąco zielonej szacie, która kontrastuje z jej wręcz czarną skórą. James stara się nie patrzeć w odważny dekolt, którego nie założyłaby żadna przyzwoita czystokrwista czarownica.
Kobieta podnosi na niego wzrok, lustrując całą postać Jamesa od stóp do głów i dopiero wtedy wraca wzrokiem do jego twarzy, jakby chciała w ten sposób dać przyzwolenie, że już może mówić. 
Coś mu w niej nie pasuje. Jest zbyt wyniosła, zbyt arystokratyczna i dumna, by pracować w takim miejscu jak archiwum. Taką pracę mógłby wybrać nadopiekuńczy ojciec dla swojej córki, gdyby miała zachciankę w ogóle zacząć pracować po szkole. To zajęcie nie pasuje do poważnej kobiety, na jaką wygląda Urvi Zabini. Więc James opiera się na łokciach na jej biurku, patrzy głęboko w te całkowicie czarne oczy i mówi bez zastanowienia:
— Całkowie tutaj pani nie pasuje.
Urvi przygląda mu się zainteresowana, ale nie ciągnie rozmowy, jakby czekając na kolejny ruch Jamesa, którzy następuje krótko po pierwszym:
— Taka kobieta raczej powinna stać u boku Ministra i przyglądać mu się zza ramienia, gdzie można najwięcej ugrać, a nie siedzieć samej i wdychać kurz z zatęchłych akt. Musi mieć pani dobry powód, by dalej tutaj siedzieć. 
— A co, jeżeli to tutaj można najwięcej ugrać, panie…
— Potter. James Potter. — Całuje podstawioną dłoń, ale jej nie puszcza, delikatnie trzymając za smukłe palce. — Celna uwaga.
— Urvi Zabini. Co pana do mnie sprowadza, panie Potter? 
Kobieta pochyla się do niego, niby nieświadomie eksponując biust i patrząc mu prosto w oczy. James zakłada okulary na głowę, by niewątpliwie kuszące kształty nie zawróciły mu w głowie zanadto i stara się nie dać po sobie poznać, że Urvi jest dla niego tylko rozmazanym kształtem, u którego ledwo rozpoznaje rysy twarzy, co dopiero mówiąc o piersiach. 
— Akta dotyczące pożaru w posiadłości Blacków z grudnia ‘71. 
— Blackowie, powiada pan. — Urvi przejeżdża swoim palcem po zewnętrznej części jego dłoni, w stronę nadgarstka, a później obrysowuje wystającą kostkę. Robi to wszystko tak delikatnie i subtelnie, że Jamesa przechodzi dreszcz. — To dość stare dokumenty, dotyczące ogromnej tragedii i trzymane w dziale, do którego nie powinno się wpuszczać osób… nieupoważnionych. — Jedzie samymi opuszkami palców dalej, poruszając włoski na ręku Jamesa.
— Może to pani nazwać wrodzoną ciekawością. — Przekręca własną dłoń i to teraz on góruje nad ręką kobiety. Powoli głaszcze delikatną skórę jej przedramienia, która zdaje się być miększa niż cokolwiek, co w życiu dotykał i również się do niej pochyla. Czuje jej delikatne, kwiatowe perfumy, pasujące bardziej do panienki niż dojrzałej kobiety i dosłownie na chwilę ma obraz Lily przed swoimi oczami. — Ale myślę, że to raczej mój naturalny magnes, przyciągający mnie do miejsc, w który zdecydowanie nie powinienem się znaleźć. 
— Lubi pan kłopoty? 
— Bardzo.
James jakimś swoim szóstym, aurorskim, zmysłem wyczuwa, że Urvi jest już jego. Kobieta powoli wstaje, niby przypadkiem ocierając się nosem o jego policzek.
— Dobrze się składa, bo ja też.
Podnosi osłonkę, oddzielającą archiwum od gości i prowadzi go tylko w sobie znanym kierunku. James zakłada z powrotem okulary i gratuluje sobie w duchu sukcesu. Syriusz z tyłu jego głowy wydaje się mruczeć coś niespokojnie, ale go nie słucha. Musi dostać te akta i obalić wszystkie teorie spiskowe, które stworzył we własnej głowie. 
— I to będzie… tutaj — stwierdza niespodziewanie Urvi Zabini.
James już chce jej podziękować i zapytać dokładnie, który numer mają te akta, gdy kobieta niespodziewanie się odwraca, a suknia spada do jej kostek. W okularach widzi jej wdzięki bardzo wyraźnie i jest niemal pewien, że Syriusz przy jego uchu wzdycha i mówi: „a nie mówiłem?”
Uderza aktami o blat swojego biurka i siada ciężko na fotelu. Nie jest w stanie nawet opisać, jak podle się czuje, że żeby zdobyć kilka kartek papieru musiał… Nie, nie ma ochoty nawet o tym myśleć, więc zakłada okulary na głowę i rozmasowuje twarz rękami. Szybko tego żałuje, bo ręce pachną kwiatowymi perfumami. Cały pachnie Urvi Zabini i nie pozwala mu się to skupić.
— Było warto — mówi pod nosem, po czym przeklina siarczyście. — James, co ty właściwie zrobiłeś? 
Zdejmuje okulary, przeczesuje włosy palcami, po czym je tarmosi, robiąc na głowie jeszcze większy nieład niż zazwyczaj. Jest na siebie wściekły. Stoczył się. Jest żonaty i zdradził swoją wcale-nie-martwą-żonę. Czuje, jak ogarnia go wściekłość i właśnie ten moment wybiera sobie Peter Pettigrew, by zawitać do jego biura.
„Co on tutaj właściwie robi?”, pyta Syriusz. „Nie mam bladego pojęcia ale trzeba się szykować na kłopoty”, odpowiada sam w swojej głowie i spogląda wyczekująco na Pettigrew.
— James, są kłopoty — mówi od wejścia Peter. — Rookwood prowadzi przesłuchania w Wizengamocie. Znaczy, Crouch je prowadzi, ale to Rookwood ściąga tam ludzi. Fenwick wyszła blada jak ściana, a ja wchodzę zaraz po Caradocu. Kiedy twoja kolej?
James mruga, przez chwilę, nie rozumiejąc o czym jest mowa, dopóki nie przypomina sobie, że całkowicie zapomniał o tych przesłuchaniach. Sam odbył swoje pokątnie w czasie Rocznicy i wyrzucił z głowy informacje, że coś takiego miało mieć miejsce.
— Nie wiem. I Shafiq. — Peter patrzy na niego nie rozumiejąc, o co się rozchodzi. — Anna. Wróciła do panieńskiego nazwiska. 
— James, kogo to, kurwa, obchodzi? Szukają kozła ofiarnego i w końcu go znajdą. I co to znaczy, że nie wiesz, który jesteś? Nie dostałeś wezwania? 
— Nie. — Przezornie przeszukuje biurko, szukając jakiejś notatki, ale nic mu nie zostawiono pod jego nieobecność. — Nic nie dostałem. 
— To niemożliwe. — Peter chodzi nerwowo po jego gabinecie i co rusz wyciera spocone czoło chusteczką. — Przecież… to ciebie powinni wziąć w pierwszej kolejności. Dlaczego w ogóle wzięli mnie? Nie byłem zdrajcą.
Ten krótki tekst sprawia, że w Jamesie gotuje się z gorąca. Szybko wychodzi zza biurka i w kilku krótkich krokach pokonuje dzielącą ich odległość. Staje bardzo blisko, górując nad Peterem i patrząc wzrokiem tak nienawistnym, jak jeszcze nigdy na nikogo nie patrzył. Ma ochotę rzucić na niego jakaś okropną klątwę, taką, która odcisnęłaby się na nim na całe życie. 
— Zdradziłeś mnie. Zdradziłeś nas i to przez ciebie Benjy nigdy nie zobaczył swojego syna, Remus musi się ukrywać, Anna wychowuje sama Dana, a ja straciłem żonę. Przez to, że szukałeś kogoś, kto obsypałby cię złotem, a kto cię wykorzystał i tak odwdzięcza ci się za to, co zrobiłeś. Myślisz, że którykolwiek ze śmierciożerców kiedykolwiek traktował cię poważnie? Albo jak jednego z nich? O nie, nie… Byłeś dla nich tylko sprzedajnym szczurem, który dostarczał informacje i pomógł wygrać wojnę. Może i podsunąłeś im pod nos adres bazy, może dzięki tobie zabili w jedną noc więcej osób, niż w ciągu całej wojny, ale nigdy nie stałeś się jednym z nich i nigdy się nie staniesz. My — wskazuje na siebie drżącą z emocji ręką — my byśmy za ciebie umarli, gdyby zaszła potrzeba, ale ty wolałeś pieniądze. Więc teraz idź i zobacz, ile naprawdę cię one kosztowały. — Peter patrzy na niego w osłupieniu, jakby nie zrozumiał, co James mu właśnie powiedział. — Wynoś się z mojego biura! 
Dopiero krzyk sprawia, że Pettigrew się porusza i, co rusz spoglądając nerwowo w jego stronę, wychodzi. James oddycha gwałtownie, a krew szumi mu w uszach. Chodzi chwilę po pokoju, starając się uspokoić, zapomnieć o Peterze, uporządkować myśli, ale jedyne, o czym myśli, to te okropnie niesprawiedliwe słowa: „nie byłem zdrajcą”. Nawet Syriusz zdaje się krzyczeć ze złości, tylko nakręcając Jamesa, który już i tak ledwo nad sobą panuje. Gdy spogląda na zegarek i uświadamia sobie, że ma spędzić tutaj jeszcze pół dnia, puszczają mu nerwy. Podchodzi gwałtownie do biurka, wyciąga z szuflady ustawę, zabiera akta Blacków i opuszcza pomieszczenie, trzaskając drzwiami. 
Do gabinetu Rowle’a wpada bez pukania, podchodzi szybko do biurka przełożonego i rzuca mu papiery na stertę dokumentów, które ten właśnie wypełnia. 
— Oto ustawa o wykorzystaniu składników pozyskiwanych z jednorożców. Opinię Ollivandera i warzyciela dostaniesz na dniach, są tylko uzupełnieniem tego, co jest w środku. Masz teraz coś dla mnie? — pyta agresywnie.
— Nie, ale…
— W takim razie idę do domu.
I jak gdyby nigdy nic wychodzi. Zauważa, że macha aktami Blacków jak głupi, więc zmniejsza je i chowa do kieszeni szaty. Zjeżdża windą na ostatnie piętro, a później schodami wręcz zbiega do Wizengamotu. Jest skłonny teraz nawet podsłuchiwać, ale okazuje się, że nie ma takiej potrzeby, bo wejście na salę jest otwarte i stoi tam tylko lekko zdenerwowany Caradoc i Doge, który niczym dobry ojciec klepie go po ramieniu. Podchodzi do nich i stara się wyglądać na opanowanego.
— O co pytali? 
— O wszystko. Gdzie mieszkam, co robię w wolnym czasie, gdzie byłem w tym i tym dniu, czy kogoś mam, czy utrzymuję kontakt z jakimiś mugolami. — Caradoc rozmasowuje nasadę nosa i James zauważa kilka siwych włosów za jego uszami. Na brodę Merlina, mają dwadzieścia parę lat, nie powinni siwieć! — Crouch jest… cholera, on ciągnie cię w taki sposób za język, że w pewnym momencie chcesz zaprzeczyć temu, jak się nazywasz. Jest okropny. 
Sam też klepie Dearborna po ramieniu, całkiem ignorując obecność starego Elfiasa. Właściwie ignoruje wszystko, co się wokół niego dzieje, bo chwilę później podchodzi bliżej drzwi i nasłuchuje rozmowy Pettigrew z Crouchem. 
Nie widzi Bartemiusza ze swojego miejsca, ale ma idealny widok na przerażoną i czerwoną z nerwów twarz Petera. Mężczyzna stara się odpowiadać krótko i rzeczowo, ale nie wychodzi mu to. Teraz James rozumie dlaczego.
— Nie utrzymuje pan kontaktów z żadnym mugolem ani czarodziejem, który żyje po mugolskiej stronie? — pyta uprzejmie i bardzo spokojnie Crouch, ale jego głos jest przerażająco chłodny.
— Żadnych.
— Żadnych powiada pan… — mruczy pod nosem sędzia i zostawia długą, nieprzyjemną przerwę, którą Peter, ale nawet stojący na uboczu James, bierze za zachętę do dalszego mówienia. 
— Dosłownie żadnych. Ostatnio tylko kupiłem owoce na targu, bo wracałem z biegania. Biegam by schudnąć. Nic więcej, to były tylko brzoskwinie. Z Hiszpanii.
Peter mówi tak okropnie bez sensu. Wręcz miota się na tym przesłuchaniu, co rusz pogrążając się w oczach Croucha i reszty sędziów. James przygląda się temu z rosnącym niepokojem.
— Ciebie przesłuchali całkiem inaczej — w głosie Syriusza słuchać zaniepokojenie, jakby się martwił. Słusznie zresztą.
— Wiem.
— Co pan wie?
James odwraca się nerwowo do tyłu i na chwilę wstrzymuje powietrze, widząc tuż obok Ministra. Gdzie się podziali Dearborn i Doge?
— Wiem?
— Powiedział pan, że pan wie. Więc pytam co?
— Mówiłem do siebie — odpowiada szybko i zaciskana chwilę oczy. — Nie spodziewałem się pana tutaj, panie Ministrze. 
— Muszę kiedyś wyjść z biura — odpowiada niezobowiązująco Voldemort i podchodzi bliżej wejścia na salę. — A pan? Czeka pan na kolegę? 
— Przyglądam się. Pettigrew zapytał mnie, kiedy moja kolej, ale nie dostałem żadnego zawiadomienia, więc chciałem się upewnić, że nigdzie nie zniknęło i że nie będę miał później kłopotów, bo jakaś sowa nie dostarczyła mojego listu. 
— Mądrze. Ale dostałem całą listę od Croucha i nie było pana na niej.
„Bo Crouch wykreślił mnie z listy Rookwooda”, dopowiada sobie sam w myślach, ale nie jest na tyle głupi, by powiedzieć to na głos. 
— Lepiej się upewnić. — Walczy ze swoim głosem i ma tylko nadzieję, że nie brzmi jak przerażony szczeniak.
— Też tak myślę. Przezorny zawsze ubezpieczony albo… stała czujność, tak? — Serce Jamesa dosłownie staje na moment, gdy Voldemort wypowiada te słowa. — Chociaż to niezbyt dokładne. Och, Snape. Teraz twoja kolej?
Spogląda na Snape’a, który wygląda gorzej, niż za czasów szkolnych, gdy sprawiał wrażenie zagłodzonego anemika i, co dziwne, nie czuje do niego ani odrobiny niechęci. Właściwie to nawet mu współczuje. Tak przynajmniej mu się wydaje.
— Tak.
— Crouch już kończy. A właśnie, pan Potter będzie potrzebował… — Zastanawia się chwile, jak ująć w słowa to, co mana myśli. James myśli tylko o tym, dlaczego do niego zwraca się na pan, podczas gdy do swoich śmierciożerców mówi po nazwisku. — Już wiem. Raport wykorzystania ingrediencji pochodzących z jednorożców przy warzeniu eliksirów. Na kiedy mógłbyś to zrobić?
Szok jest niedopowiedzeniem w kwestii tego, co James odczuwa w tym momencie. Nikt oprócz Rowle’a nie ma prawa wiedzieć, czego potrzebuje do ustawy, a mimo to Voldemort mówi o raporcie tu i teraz, jakby to była wiedza powszechna. Co tutaj się dzieje? Co mu umyka? 
— Myślę, że na jutro już powinien być.
— Doskonale. Więc wyślesz go panu Potterowi…
— Przyjdę po niego — wtrąca szybko nim zdąży pomyśleć, że przerywanie Ministrowi nie jest zbyt mądre. — Tylko to mi zostało i na razie nie dostałem następnego zlecenia. Przyjdę po ten raport.
Voldemort i Snape patrzą na niego czujnie, a James wytrzymuje ich spojrzenia, musi wytrzymać. 
— Skoro dla pana to nie jest problem, ja też go nie widzę — stwierdza ostatecznie Minister i przepuszcza Snape’a, który wymienia się z roztrzęsionym Peterem. Pettigrew przystaje przy nich chwilę, ale w momencie, w którym zauważa niechętny wzrok Ministra, zaczyna jąkać przeprosiny i pośpiesznie odchodzi. James też ma na to ochotę.
— Zaczekaj, James.
Przystaje i odwraca się z powrotem do Voldemorta. Ma złe przeczucia, gorsze niż zazwyczaj w jego obecności, ale nie może okazać strachu. Nie może pozwolić na to, by zauważono jego słabość.
— Tak, panie Ministrze?
— Poczekaj ze mną, aż Crouch skończy przesłuchanie Snape’a. Chcę z wami porozmawiać.
Prośba (nawet jeżeli tak naprawdę nie jest prośbą) brzmi niepokojąco i pociągająco jednocześnie. Ciekawość przyćmiewa jego zdrowy rozsądek, nie pierwszy raz zresztą. Wie, że odejść nie może, to dość oczywiste, ale mógłby się przynajmniej nie cieszyć w duchu, że jest w centrum zainteresowania. W tej stacji to wręcz niestosowne.
Przesłuchanie Snape’a jest dość krótkie. Severus nie daje się podejść w żaden sposób, więc Crouch musi zakończyć całą tę farsę dość szybko i puścić go wolno. Byłe nemezis Jamesa rzuca mu dziwne spojrzenie, gdy wymijają się w drzwiach. Syriusz jest niespokojny, wyczuwa jego zdenerwowanie. James czuje jedynie podniecenie.
Podchodzą do katedry, gdzie Bartemiusz porządkuje wszystkie dokumenty. Przez chwilę nie udaje mu się ukryć zaskoczenia, gdy widzi Jamesa u boku Ministra, ale szybko odzyskuje rezon.
— Sądząc po twojej minie, nie znalazłeś nic godnego uwagi — stwierdza spokojnie spokojnie Voldemort.
— Wszyscy mają mocne alibi lub wykazują się zbyt niskim ilorazem inteligencji, by w ogóle coś takiego zaplanować. 
— A co z Nottem?
— Dalej bada przyczyny tego wybuchu i denerwuje się, że musi mieć do czynienia z mugolską technologią, na której się nie zna.
— A ty, James? Znasz się na podkładaniu mugolskich bomb? — pyta nieobowiązująco Minister, lustrując go swoim czerwonym spojrzeniem. James tylko wzrusza ramionami.
— Nigdy nie było mi to do niczego potrzebne. Wiem jedynie tyle, że można odpalić bombę z odległości. — Crouch patrzy na niego z zaciekawieniem, więc ciągnie temat: — Zakłada się ten… ładunek wybuchowy w konkretne miejsce i od niego zawsze ciągnie się przewód. Wydaje mi się, że długość tego przewodu może być dowolna, a na drugim jego końcu jest takie pudełko i gdy się naciśnie na dźwignie, to następuje wybuch.
— Zapalnik ma przetwornicę, która wysyła iskrę do ładunku — mówi niespodziewanie Minister, jakby sobie właśnie to przypomniał. — Crouch, masz ten raport Notta, co właściwie znaleźli na miejscu wybuchu? 
— Tak, w biurze.
— Daj go Jamesowi i powiadom Notta, że będą razem pracowali. Ta sprawa ciągnie się zdecydowanie zbyt długo.
Radość, którą odczuwa James w tym momencie, mało co nie odbiera mu tchu. Całkiem nie myśli nad tym, dlaczego Minister go włącza do zadania – liczy się sam fakt, że będzie coś robił i to przy sprawie, która ciekawi go już od samego początku. 
Crouch nie wydaje się przekonany udziałem Jamesa przy śledztwie, ale nic nie mówi i jedynie kiwa głową, chowając resztę dokumentów do teczki. 
— A co z włamaniem do Ollivandera? Tym też mam się zająć, czy już kogoś złapano? — pyta z nadzieją James.
Minister patrzy na niego uważnie. 
— Skup się tylko na Esach i Floresach.
— Oczywiście.
Odczuwa minimalny zawód, że i to mu się nie trafiło w ręce, ale nic więcej poradzić nie może. I tak dostał więcej, niż mógłby sobie zamarzyć. Tylko dlaczego? Czemu akurat on? Zdjęli go od razu ze stanowiska po objęciu władzy, a teraz dostaje zajęcie niczym czynny auror? 
— Czemu Evana do tego nie wysłali? — pyta Syriusz podejrzliwie i to zaświeca czerwoną lampkę w głowie Jamesa. 
— Panie Ministrze. — Zatrzymuje Voldemorta w drzwiach. — A czemu aurorzy się tym nie zajmują?
Następuje niezręczna cisza.
— Aurorzy są teraz zajęci czymś innym — odpowiada i wychodzi.
— Co mogłoby być ważniejsze od wysadzenia biografii Ministra? Tu chodzi o jego wizerunek — szepcze mu Syriusz do ucha. — Musi być coś ważniejszego. Coś, co mogłoby mu zagrażać. Ukradli różdżki od Ollivandera, bo co innego mogłoby go przestraszyć?
— Chodź, Potter, idziemy. 
James kręci głową, starając się wrócić do rzeczywistości. Wychodzi wraz z Bartemiuszem z sali i o mało się z nim nie zderza, gdy mężczyzna się niespodziewanie zatrzymuje. Crouch mierzy go wzrokiem bardzo długo, jakby nabrał podejrzeń. Gdy się odzywa, James nie wie nawet jak zareagować.
— Co to jest przetwornica?
W domu układa sobie cztery kupki dokumentów na stole: gwałt na Lio, pożar w posiadłości Blacków, Wheitów i zamach na Pokątnej. Zastanawia się, którymi zająć na początku, bo od któryś musi zacząć. 
Blackowie, Wheitowie i Kaliopa są jego własnym wyborem, a Esy i Floresy narzucił mu Minister. Rozsądnie do tego podchodząc, powinien się sprawą dla Voldemorta zająć w pierwszej kolejności. Nie tylko ze względu na to, że może mieć kłopoty w pracy. Ze względu na Zakon, bo w głębi duszy wie, że to ich inicjatywa, że się nie poddali i dalej chcą walczyć. James musi tylko do nich dotrzeć i zmotywować do walki. Jest pewien, że gdyby udało mu się skontaktować z Moodym, mogliby…
Przełyka ślinę. Co by mogli? Zorganizować zamach stanu? I kto by im w tym pomógł? Wszyscy, którzy mieli siłę i chęć do walki, uciekli albo nie żyją. Nie wie nawet, gdzie chcą. Gdyby to oni przeprowadzili zamach, skontaktowaliby się z nim,jest tego pewien. Wiec to nie mógł być Zakon.
— A co, jeżeli to Zakon, ale się z tobą nie skontaktował? Nie są głupi, czytają gazety. Wiedzą, że jesteś blisko Ministra.
— Nie mów głupot — mruczy pod nosem. — Oczywiście, że daliby mi znać. Jesteśmy Zakonem, ufają mi.
— Po pierwsze: byliście. Po drugie: minęły cztery lata, a ty odnosisz sukcesy pod władzą Voldemorta. Jak myślisz, jak to wygląda? — pyta natarczywie Syriusz, szepcząc mu wprost do ucha. — Jakbyś był śmier...
— Przestań! 
Wstaje gwałtownie i łapie się na tym, że w pokoju nikogo nie ma. Serce bije mu coraz szybciej i na tyle głośno, że zaczyna słyszeć jego dudnienie w swoich uszach. W jego głowie dzieje się istny chaos, a najczęstszą rzeczą, która przychodzi mu na myśl, jest jedno słowo: „wariuję”. James wariuje od tej całej sytuacji. 
Nie może utracić kontroli nad własną głową. Musi znaleźć Lily, pomóc Kaliopie, odnaleźć Remusa i sprawdzić, czy na pewno dobrze mu się wiedzie. Ma wiele rzeczy do zrobienia i potrzebuje do tego trzeźwego umysłu.
— Jeżeli zajmę się najpierw pożarem u Blacków, dasz mi spokój?
Odpowiada mu cisza. James czochra powoli swoje włosy, siada na kanapie i bierze akta do ręki.

Etykiety: , , , , , , , , , , , , ,

Komentarze (0):

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna