29 sie 2016

[NON OMNIS MORIAR] V. Portret za kredensem

W aktach Blacków James nie znalazł nic przydatnego, oprócz liczby ofiar i rozmieszczenia ich w domu. Żadnych planów pomieszczeń, uwag, wykazu strat, szczegółów – niczego. Jedynym ciekawym elementem są trzy zaginione ciała – Syriusza, jego młodszego brata Regulusa oraz ich wuja, Alpharda – ale to wcale nie sprawia, że cała ta sytuacja jest dla niego bardziej zrozumiała. Ma ochotę rzucić tą cieniutką teczunią prosto w kominek i patrzeć, jak płonie.
Czochra własne włosy z gniewu i zastanawia się, co powinien z tym wszystkim zrobić. Musi mieć odniesienie. Nie weźmie z powietrza dowodów ani poszlak. Szybko kartkuje dokumenty, szukając jakiegoś adresu czy czegokolwiek i znajduje informacje, że Grimmauld Place 12 jest trudno dostępne. 
— Co to ma w ogóle znaczyć? 
Postanawia się sam dowiedzieć, co termin „trudno dostępne” może oznaczać. Nie był nigdy na Grimmauld Place, nawet nie ma zdjęcia przed oczami, nie chce ryzykować deporacji, ale ma w miarę dokładne namiary, więc wychodzi z domu i robi sobie spacer. 
Trochę źle odmierza odległości i w trakcie musi pytać mugoli, jak się tam szybko dostać, bo nie widzi mu się półtorej godzinny spacer. Droga jest dość prosta, ale to nie znaczy, że ma ochotę ją przejść, nie w taki dzień jak ten.
Gdy staje przed kamienicą, marszczy brwi i patrzy w zamyśleniu na ciąg budynków i liczy po kolei. Dziewięć, dziesięć, jedenaście, trzynaście. Sprawdza jeszcze raz i faktycznie ma rację – brakuje jednej klatki. Jak na złość, tej której potrzebuje.
— Nie mówcie mi, że zrobiłem sobie wycieczkę, by dowiedzieć się, że Grimmauld Place dwanaście nawet nie istnieje… — mruczy pod nosem, wkładając ręce gwałtownie w kieszenie. Całkowicie traci humor.
W momencie, w którym ma odejść i zrezygnować, niespodziewanie słyszy coś jakby ocieranie się o siebie kamieni, głośne i nieprzyjemne, a gdy z powrotem odwraca się w stronę kamienicy, widzi jak dodatkowa klatka wyłania się spomiędzy budynków. 
Zaklęcie jest już stare i zniszczone, widzi to dokładnie, gdy okna nakładają się na siebie, a kolejna część ściany się jeszcze nie pojawiła, ale i tak jest pod wrażeniem. Nigdy nie widział czegoś takiego, tak wspaniałej kryjówki i to w samym sercu Londynu. Przestaje go nawet obchodzić, że jest na miejscu zbrodni, a wyłaniająca się przed nim część budynku ma wyraźne ślady po pożarze i upływie czasu oraz jawi się niczym dom strachu. Jest nadzwyczajny, bo pomimo upływu lat zaklęcia dalej spełniają swoją rolę i nawet jeżeli James musi stać na środku ulicy przez dwadzieścia minut, aż dodatkowa klatka się pojawi i wszystkie elementy wrócą na swoje miejsce, widok jest tego warty. 
Wyskakująca z ziemi furtka mało go nie przebija, całkowicie się jej tutaj nie spodziewa, ale na szczęście refleks przez te kilka lat spędzonych w biurze mu nie zanikł i chwilę później naciska klamkę w kształcie główki węża. Drzwi faktycznie się otwierają, ale klamka smętnie zwisa, gdy śruby puszczają i zamek nie nadaje się już do niczego. Wąż wygląda, jakby wyzionął ducha, pilnując wejścia do domu.
Korytarz przed nim wydaje się lepki od kurzu. Stara się niczego nie dotykać, ale to nie jest takie proste, gdy przy każdym kroku coś się sypie z sufitu, wszystko skrzypi, jakby miało się zaraz zawalić, a na domiar złego hulają przeciągi, bo druga część domu jest zawalona. Możliwe, że ciał nie znaleziono, ponieważ leżą gdzieś w tej stercie kamieni, której nikt nie chciał ruszyć, by cała konstrukcja nie spadła mu na głowę. 
Wstrząsa nim dreszcz, gdy myśli o tym, że kilka metrów od niego mogą dalej leżeć ciała, ale w domu nie śmierdzi rozkładem, więc stara się uspokoić. Musi trzymać własne emocje na wodzy.
Przechadza się po domu. Na lewo wchodzi się do salonu, a może jadalni, bo nie jest pewien, co tutaj wcześniej było. Można stąd wyjść drugimi drzwiami – obecnie leżącymi na ziemi – umiejscowionymi na tej samej ścianie, ale będącymi bliżej klatki schodowej, która nie nadaje się już do użytku. Z prawej strony, tuż przy samym wejściu, jest mały korytarz z którego można zejść do piwnicy lub wejść do garderoby. W środku wiszą raczej popalone resztki, niż ubrania, wyglądające jak stare szmaty. Wychodząc z mniejszego korytarzyka i przechadzając się tym głównym, znajduje po drodze łazienkę, a dalej za nią drzwi, których nie może przez chwilę w ogóle otworzyć, a gdy już udaje mu się ja uchylić na tyle, by zajrzeć do środka, zauważa, że jest w kuchni, częściowo zawalonej. Przestaje się mocować z drzwiami, zaniepokojony, że naruszy konstrukcję domu i odchodzi. 
Patrzy na zawaloną część, zastanawiając się, jak do tego doszło. Opiera nawet ręce na stercie kamieni – na tyle ostrożnie, na ile jest w stanie – i spogląda w górę, ale zamiast nieba, widzi korytarz. Coś mu tu nie gra i to mocno, bo przecież gdyby budynek zapadł się od pożaru, poszłaby więcej niż jedna kondygnacja. A ta sterta gruzu przed nim, na której opiera ręce i której część leży w kuchni, wygląda raczej jak pozostałości po zaklęciu. Tylko kto miałby tutaj rzucać zaklęcia i dlaczego?
Rozkłada na podłodze dokumenty i jeszcze raz szybko przegląda wszystko, co udało się znaleźć aurorom. Większość ofiar była w salonie na dole. Jak mogli siedzieć w jednym pomieszczeniu, gdy dom się palił? Szczególnie, że z jednej strony były okna, a samo pomieszczenie miało aż dwa wyjścia? Musiałaby ich zaatakować szatańska pożoga, by zmarli w ciągu chwili. 
Marszczy brwi. Zawalona część domu, ludzie spaleni w jednym miejscu. Coś mu tutaj nie pasuje. Przegląda dalej dokumenty i natrafia na informację, że Walburgę Black znaleziono w kuchni. Czystokrwista czarownica w kuchni. Przecież to jakiś absurd, a akurat opowieści Syriusza o swojej matce pamięta dokładnie. Wielka dama, która zajmowała się wydawaniem poleceń, co ma zostać zrobione. Takie osoby nie bywają w kuchni. 
Brakuje mu jednak trzech ciał, które podobno są w gruzach za nim. Jakoś nie chce mu się w to wierzyć. Wychodzi z domu i okrąża cała kamienicę, by dostać się na drugą stronę, na widok z okien kuchennych. Przeskakuje przez ogrodzenie. Można się stąd dostać do kuchni poprzez okno, ale musi przyznać, że nawet dla niego jest to kłopot, bo miejsca nie jest zbyt wiele, a po drugiej stronie tylko blat kuchenny, gruz i kurz. Widząc, że nie ma za bardzo gdzie zejść, zostaje na tym nieszczęsnym blacie i stara się przeanalizować sytuację.
Mogła zginać przygnieciona przez gruzy, gdy chciała wyjść, ale dlaczego w ogóle tutaj była? Spodziewa się znaleźć coś, co pomogłoby mu zrozumieć, cokolwiek rozjaśnić, ale sprzęty kuchenne wcale w tym nie pomagają. Już ma zawrócić, gdy niespodziewanie ześlizguje mu się noga z blatu i gdyby nie przytrzymał się kranu, spadłby wprost w gruz. 
— O mały włos — mówi pod nosem z ulgą.
— Koś tu jest? 
Serce Jamesa przyśpiesza. Wyciąga różdżkę i spodziewa się napastnika, ale nigdzie w zasięgu jego wzroku nikogo nie widzi. Czyżby znowu sobie coś uroił? 
— Kim jesteś!? Przedstaw się! — krzyczy ktoś władczym tonem.
— Zastanowię się, jeżeli powiesz mi, gdzie się ukrywasz˜.
Następuje chwila milczenia, którą James wykorzystuje, by znaleźć sposób na zejście z tego blatu i, w razie czego, swobodną walkę. Gdy jest już przy krawędzi i ma stanąć na ziemi, nieznajomy odzywa się ponownie:
— Za kredensem. 
James zatrzymuje się i marszczy brwi, nie mogąc w pierwszej chwili zrozumieć, czy ktoś sobie z niego żartuje, czy mówi poważnie. Spogląda w stronę kredensu, zastanawiając się, jak ktoś mógłby się tam zmieścić. Podchodzi powoli, z różdżką gotową do ataku i zagląda w szczelinę między meblem a ścianą, gdzie znajduje … obraz.
Mruga zaskoczony, zastanawiając się, dlaczego nie zamienił się w popiół. Wyciąga go i przygląda się staremu mężczyźnie o nieprzyjemnym wyrazie twarzy, który łypie na niego z ramy, jakby zabił mu kota. 
— James Potter. — Stawia obraz pod ścianą. — A ty? 
— Phineas Nigellus Black — odpowiada starzec, jakby już samo jego nazwisko miało sprawić, że James powinien się przed nim co najmniej ukłonić. — Co robisz w moim domu?
— Szukam poszlak. — Starzec unosi brew w niemym pytaniu. — Czy pożar w tym domu był faktycznym przypadkiem czy tylko przykrywką.
Phineas nieprzyjemnie prycha.
— Oczywiście, że to było kłamstwo! Jedno wielkie kłamstwo, ale szlamy z ministerstwa, które splugawiły ten dom swoją obecnością, niczego nie zauważyły. Głupie, zacofane istoty. Kto im powierzył tak odpowiedzialne zadanie? 
James czuje przypływ gorąca na twarzy, ale stara się uspokoić. Gdy dowie się, co się stało w tym domu, zastanowi się, jak powinien zniszczyć ten piekielny portret. 
— Co się w takim razie stało? 
— Nie jesteś członkiem mojej rodziny, bym ci mówił takie rzeczy.
James już ma przekląć pod nosem upartość staruszka, gdy coś mu świta w głowie. Pomysł jest ryzykowny, ale może się powieść. Nie zaszkodzi spróbować.
— Przecież jesteśmy rodziną — mówi z całym przekonaniem, na jakie go stać. — Jestem synem Dorei Black i Charlusa Pottera. Płynie we mnie krew Blacków. Dlatego chcę się dowiedzieć, co się tutaj stało. 
Mężczyzna na portrecie ubrany jest w wykwintne, ale bardzo staroświeckie szaty i James ma nadzieję, że nie interesował się za bardzo życiem kobiet, które wżeniły się w inne rodziny. Może słyszał jej imię, imię jej męża, ale nie wiedział, jakie mieli dzieci. Istniała taka szansa, tak?
Phineas łypie na niego podejrzliwie na tyle długo, że James traci nadzieję, że jego mały fortel ma szansę się powieść, gdy starzec niespodziewanie się trochę rozchmurza.
— To było morderstwo. 
Czuje podniecenie. Morderstwo. Ktoś zamordował jego przyjaciela i całą jego rodzinę, a on miał na to dowód. Musiał teraz tylko wyciągnąć z Phineasa jak najwięcej się da i wymierzyć zabójcy sprawiedliwość, za odebranie mu Syriusza. Powinien to zrobić lata wcześniej, ale podobno zemsta smakuje najlepiej na zimno.
— Czy to były Bellatrix i Narcyza? 
— Bellatrix owszem, ale ta mała trzpiotka, narzeczona Malfoya – Merlinie chroń tę rodzinę przed kolejnymi fatalnymi mariażami! – nawet nie przyszła na święta. Podobno chora była. Ja już wiem, co to za choroba była. Chcica! Zwykła chcica! 
— Bellatrix sama wszystkich zabiła?
Nie może w to uwierzyć. Widział ja w akcji, wie, że jest jak dzika burza podczas walki i potrafi mierzyć się więcej niż z dwiema osobami na raz, ale by zabić – spogląda szybko w kartkę, licząc ofiary – jedenaście osób? Całkiem sama? 
— Nie sama. Z tym swoim narzeczonym, Lestrange’em. I nie zabili wszystkich, dzięki Morganie. — Phineas przewraca oczami. — Walburga wypchnęła swoje dzieci przez okno za tobą. — James ogląda się za siebie w szoku. — Oddała temu małemu zdrajcy, Syriuszowi, swoją różdżkę, bo głupi dzieciak złamał własną. Biżuterię też mu wręczyła.
— Czemu nie wyszła razem z nimi? — Nie mieści to mu się w głowie. 
— Była ranna, dostała klątwą. — Głos Phineasa robi się cichszy, a sam starzec wpatrzony jest w to okno, jakby próbował sobie wyobrazić tę scenę, której nie mógł widzieć zza kredensu. — Mówiła im, że mają iść sami i uciekać jak najdalej stąd. A później ktoś rzucił Bombardę na korytarzu i wszystko się zawaliło. Te głupie szlamy stwierdziły, że umarła od zmiażdżenia nóg kamieniami. Idioci. 
James stoi jak wryty, jest w głębokim szoku. Patrzy na Phineasa, który wygląda na bardziej niezadowolonego niż smutnego i nie może przetrawić tego, czego się dowiedział. Już nawet słowo „szlama” w ustach Blacka go nie denerwuje.
— Czemu nie spłonąłeś? Jesteś tylko kawałkiem płótna i drewna. I jak się właściwie znalazłeś za kredensem?
Strzec prycha pogardliwie.
— Ten paskudny dzieciak, Syriusz, wyniósł mnie tutaj noc przed pożarem. Niewychowane dziecko. I myślisz, że nie rzuciłem na swój obraz żadnych zaklęć za życia? Głupiec! Nikomu nie można ufać. Muszę gdzieś znikać, gdy mam dość tych durniów z Hogwartu, a tutaj można przynajmniej spokojnie się zdrzemnąć. 
— Ty durniu! — Wybucha James. — Masz połączenie z Hogwartem? I nikomu nie powiedziałeś, co tutaj się stało?! Ktoś zamordował prawie całą twoją rodzinę, twoi potomkowie musieli uciekać, a ty, jak gdyby nigdy nic, sobie tutaj spałeś?!
— To nie moja wina, że ta głupia kobieta chciała ratować zdrajcę tej rodziny! Żaden Black nie był nigdy w Gryffindorze i nie powinien być! Powinna go zostawić Bellatrix, a nie pomagać uciekać. Chociaż sądząc po tym, że zabiła też i pozostałych, ta rodzina zrobiła się słaba i zaczęła tolerować takie wynaturzenia, jakim był…
Z całej siły kopie w obraz. Nic się nie dzieje, jakby zamiast płótna naciągnięty na ramę był metal, ale Phineas i tak zdaje się zaskoczony tym nagłym atakiem. Jamesa nie obchodzi to, co starzec myśli sobie w tej chwili. Jest wściekły. Nie rozumie, jak mężczyzna może być tak zaślepiony, tak krótkowzroczny, tak okrutny, by bronić Belli, która zabiła tylu jego potomków. 
— Jesteś chory i zepsuty do cna — mówi, a głos drży mu z nerwów. — Bronisz jakiegoś chorego wynaturzenia tej rodziny, bo Syriusz był Gryfonem?! Tak bardzo zależy ci na opinii, że zaślepia cię to, że Blackowie są skończeni! Rozumiesz? Ich już nie ma!
— Przecież synowie Walburgi…
— Masz jakiś dowód na to, że przeżyli? Bo ja Syriusza nie widziałem później w szkole, a jego brat nawet tam nie poszedł. Przez ciebie mogą być teraz wszędzie! I nikt nigdy po nich nie wrócił!
Czuje ogarniający go smutek. Nie umie sobie nawet wyobrazić tego, jak musiał się czuć Syriusz, który patrzył jak cała jego rodzina płaci za jego przydział do Gryffindoru, kiedy to nie była nawet jego wina. Przecież sam sobie tego domu nie wybrał. 
Przeczesuje włosy palcami, powoli odchodząc od Phineasa. Przyciska dokumenty do piersi, przytłoczony nadmiarem informacji. Ale nie dowiedział się jeszcze jednej rzeczy. 
— W raporcie napisano, że brakuje trzech ciał. Syriusza, Regulusa i ich wuja, Alpharda. Wiesz, co się z nim stało? 
Starzec nie wygląda tak, jakby chciał mu coś jeszcze powiedzieć. James posyła mu wrogie spojrzenie.
— Zabrali kogoś z domu, po tym gdy rzucono Bombardę. Bellatrix była wściekła, że ktoś w ogóle stanął po stronie Syriusza i chciał go bronić. Możliwe, że był to Alphard. 
— Wiec pozwoliłeś, by trzech mężczyzn, którzy mogliby mieć dzieci i przedłużyć ród, zniknęło z czarodziejskiego świata w ten, czy inny sposób. Gratulacje. — Powoli uderza dłonią o dłoń, przyklaskując zachowaniu Phineasa. — Powinieneś być z siebie dumny — mówi, i tą samą drogą, którą wszedł, opuszcza Grimmauld Place 12.
Gdy wpada do domu, nie wie, czy jest bardziej zły, czy załamany. Uderza aktami o stół na tyle niefortunnie, że strąca przy tym swoje notatki o Wheitach oraz rozsypuje akta Blacków. Z agresją zbiera wszystkie kartki i wycinki zdjęć, które sobie zostawił, gdy niespodziewanie łapie go uczucie wszechogarniającego smutku. 
Syriusz przeżył pożar, ale to go wcale nie cieszy, bo nie ma pewności, czy dalej żyje, czy nic jemu i jego bratu nie stało się po tym, jak uciekli, a on nawet nie wie, jak powinien się zabrać do szukania ich. Minęło prawie trzynaście lat, Syriusz może wyglądać w tym momencie całkiem inaczej. 
Powoli wraca do zbierania rozrzuconych papierów, gdy niespodziewanie coś mu podpowiada, by podnieść jedno ze zdjęć Olivera Wheita i przyjrzeć się dokładnie jego ciemnym włosom, bladej skórze i niebieskim oczom. Niespodziewanie uderza go kolejna fala gorąca, która sprawia, że James szybko odnajduje kartkę z wiekiem Wheitów oraz akta Syriusza i Regulusa.

Syriusz Orion Black, ur. 3.11.1959, Grimmauld Place 12, Londyn, Wielka Brytania.
Regulus Arcturus Black, ur. 31.08.1961, Grimmauld Place 12, Londyn, Wielka Brytania.

James liczy szybko w myślach, ile mogliby mieć teraz lat. Dwadzieścia cztery i dwadzieścia dwa. Żołądek zaciska mu się w supeł ze stresu.
Wszystko układa się w logiczną całość – całkiem niezaskoczony magią Arthur-Regulus, reakcja Olivera-Syriusza na jego imię, wspomniany pożar podczas dzieciństwa Wheitów, „chłopcy znikąd”, czyli z magicznego Londynu. Wheit wymawiane jako White – biały, przeciwieństwo czarnego. Black. Gdy przyciąga do siebie jeszcze raz ich akta i patrzy na imiona Syriusz Orion i Regulus Arcturus, zaczyna rozumieć więcej. Orion, Ori, Ollie, Oliver. Arcturus, Arie, Arthur. Oliver i Arthur. 
To wcale nie jest skomplikowane. To tak naprawdę coś, co mogłyby wymyślić dzieci. Dzieci musiały wpaść na coś takiego, gdy w wieku dwunastu i dziesięciu lat znalazły się na ulicy, w obcym dla nich świecie, pośród ludzi, którym nie wiedziały, czy można zaufać. Potrzebowały przykrywki i wymyśliły sobie fałszywe imiona. Kto wie, czy ze stresu zwyczajnie nie popełniły błędu w słowie „white”. 
Wyobraża sobie dzieci w piżamach, stojące na mrozie w zimie z różdżką matki w ręku, które nie wiedzą co zrobić i… jest zły. Na Syriusza, że nawet nie wpadł na to, by poprosić Jamesa o pomoc. Potterowie by im nie odmówili. On by im nie odmówił.
Na samo wspomnienie własnej mamy i taty coś go ściska w przełyku. Tęskni za nimi, tak po ludzku, jak syn za rodzicami. Zostawili go zanim skończył dwadzieścia lat, z powodu smoczej ospy, jakby on był gotowy na to, by zostać sam. Nie był, nigdy nawet nie wziął pod uwagę tego, że któregoś dnia może ich zabraknąć. 
— Potrzebuję was… — mówi sam do siebie, przypominając sobie roześmiane twarze Fleamonta i Euphemii Potterów. — Mamo… tato… — Jest wręcz przekonany, że stoją teraz przed nim i patrzą z czułością, z jaką patrzy się na swoje dziecko, gdy zrobiło sobie krzywdę i szuka pocieszenia.
A tuż obok nich stoi Lily, jego piękna, ognistowłosa Lily, która wygląda, jakby jednocześnie chciała do niego podejść i objąć, ale się bała, że coś mu się stanie. Benjy trzyma jej dłoń na ramieniu i uśmiecha pokrzepiająco. Tak, wspieranie innych zawsze wychodziło mu najlepiej, ale teraz nawet on nie jest w stanie choćby odrobinę podnieść Jamesa na duchu.
Tak bardzo za nimi tęskni. Tak bardzo potrzebuję ich wszystkich teraz przy sobie, by poradzić sobie z tą plątaniną myśli we własnej głowie. Tak bardzo chce pozbyć się tego wszechogarniającego marazmu, który go otacza i trzyma zaborczo w swoich ramionach.
Jest już zmęczony. Ciągłym udawaniem, dostosowywaniem się i postępowaniem wbrew sobie. Przestaje już rozpoznawać własną twarz w lustrze. To nie jest James Potter, kapitan drużyny Gryffindoru, mąż Lily Evans.
On już nie wie, kim jest.
Tej nocy nie śpi, będąc w kompletnej emocjonalnej rozsypce. Nie zdarza mu się tak dać pochłonąć myślom, ale tym razem jest to nieuniknione. Musi to i owo przemyśleć, ułożyć sobie wszystko w głowie i na nowo znaleźć siłę, by pójść rano do pracy. 
Wysyła Rowle’owi sowę, że zamierza odwiedzić Ollivandera i Snape’a. Jak na złość musi padać, a to tylko zniechęca go do wyjścia z domu. Zakłada jednak grubą pelerynę i fiuka kominkiem do Dziurawego Kotła. Wita się krótko z Tomem i chwilę później biegnie już do sklepiku Ollivandera.
Ma wrażenie, że to miejsce wygląda identycznie, jak wtedy, gdy wszedł tutaj po raz pierwszy w wieku jedenastu lat. Nawet pachnie podobnie – kurzem i świeżym drewnem. Właściciel podnosi wzrok znad księgi, którą studiuje i poprawia okulary, by mu się przyjrzeć.
— Ach, pan Potter. Jedenaście cali, mahoń i włókno ze smoczego serca, czyż nie tak?
James mruga, zaskoczony.
— Dokładnie.
— Dobra, dobra różdżka… szczególnie do transmutacji — zaznacza, trzymając palec w górze i zamykając potężną księgę z hukiem. Podmuch podnosi ogromny tuman kurzu w powietrze. — Co pana do mnie sprowadza? 
— Zastoso… — kaszle i potrzebuje chwili, by się uspokoić. — Chciałbym dostać sprawozdanie, jak często używa pan włosów jednorożca przy produkcji różdżek. Potrzebuję tego do ustawy. Wie pan, chcemy ograniczyć handel ingrediencjami pochodzącymi z jednorożców.
— Jednorożce. Zacne zwierzęta. — Ollivander kiwa głową i nerwowo szuka kawałka pergaminu. Wygrzebuje go spod starty pudełek, niestety nadrywając na końcu. Patrzy na Jamesa z niemym pytaniem na ustach.
— Może być. Nie musi pan szukać nowego — zapewnia, a starzec zabiera się do pisania. James długo nie wytrzymuje i pyta: — Te wszystkie kartony z pudełkami to skutki tamtego napadu? — pyta mimochodem, komentując stojące pod ścianą pudła.
— Tak… Muszę je ponownie sklasyfikować i sprawdzić, czy coś zniknęło. Dużo roboty, a zdrowie już nie to samo.
— To zrozumiałe. — Kiwa głową. — A jak pan myśli? Zginęło coś?
Ollivander na chwilę przestaje pisać i patrzy na niego uważnie, jakby domyślił się, do czego zmierza ta rozmowa. Szczęśliwe, decyduje się odpowiedzieć na pytanie:
— Tak. Myślę, że zginęła więcej niż jedna różdżka. Przeglądano dwie różne szafki z dwóch różnych końców sklepu. Złodziej szukał czegoś konkretnego.
— Domyśla się pan czego?
— Niestety nie jestem jasnowidzem. Wiem tylko, że nie miał żadnego poszanowania dla mojej pracy i moich tworów. Gdy rano wszedłem do środka, różdżki leżały na podłodze niczym niczym śmieci. Okropna profanacja…
James jednak dalej nie słucha narzekań staruszka. Ma nieprzyjemne uczucie, że wie, kto mógłby ukraść różdżki. Musi tylko to potwierdzić i… jeszcze nie wie, co z tą wiedzą zrobi, jeżeli okaże się, że ma rację. Będzie myślał o konsekwencjach później.
Gdy wychodzi od Ollivandera, specjalnie nadkłada drogi, podchodząc do Esów i Floresów. Zastanawia się, gdzie jest najkrótsza droga, by wydostać się poza magiczną ulicę. Patrzy na sklep, teraz ogrodzony i powoli odbudowywany, zastanawiając się, jakby sam się zachował. 
Szuka najbliższej uliczki między budynkami. Znajduje ją dopiero naprzeciwko wyjścia do Dziurawego Kotła. Przechodzi nią do kolejnej wąskiej uliczki za sklepami, gdzie stoją głównie same kosze na śmieci i powoli idzie w stronę, gdzie powinno być zaplecze księgarni. 
Ma rację, da się tędy dojść. Da się też tutaj ukryć. Dlaczego nikt wcześniej na to nie wpadł? To było dość oczywiste. Pytanie tylko, czy sprawcy zamachu od razu wrócili poprzez Dziurawy Kocioł do mugolskiego Londynu, czy przeczekali początkową panikę? 
Gdy wchodzi do ministerstwa, czuje się tak, jakby wyrosła mu druga głowa. Jest jakby atrakcją w pracy, na którą wszyscy patrzą z zaciekawienie, co zrobić, by być w tym miejscu, w którym on obecnie jest. 
Tyle że James nie wie, o co chodzi. Miał w planach iść od razu do Snape’a, ale w takim układzie chce najpierw dowiedzieć się, w czym rzecz. Jest już w drodze do windy, by pojechać do Caradoca, gdy niespodziewanie drogę zachodzi mu Evan Rosier.
— Nott pyta, kiedy przyjdziesz do niego — zaczyna bez słowa powitania. — A ja pytam, co ty wyprawiasz, Potter?
— Idę do pracy? — Wzrok Evana robi się groźny. Wyraźnie nie ma ochoty na żarty, szczególnie na słabe. — Słuchaj, Rosier, nie chciałem tej sprawy. Minister mnie do niej przydzielił i widać teraz całe Ministerstwo o tym wie. Czego się spodziewałeś? Że odmówię? Ty byś odmówił?
— Oczywiście, że nie. Pytam o to, dlaczego zwrócił się z tym do ciebie.
— A ja regularnie spędzam lunch z Ministrem i ucinam sobie z nim przyjacielskie pogawędki. Rosier, wiem, że jesteś zły, że zabieram ci pracę, ale nie robię tego z premedytacją, jasne? Poza tym nie przywrócono mnie magicznie do bycia aurorem, tylko dołożono mi obowiązków, więc zejdź mi z drogi, bo nie mam czasu na bezsensowne gadanie. 
Wymija mężczyznę i zamiast do Caradoca, postanawia pojechać od razu na minus sześć do Snape’a. Jak na złość okazuje się, że wszystkie windy są zajęte, a on nie chce czekać, więc pozostają mu schody, którymi schodzi tak pośpiesznie, że mało nie wpada na Annę, która wychodzi z minus czwartego piętra, prawdopodobnie wracając ze stołówki. Kobieta mruga zaskoczona i gdy James ma ją zwyczajnie minąć, nie mając ochoty wysłuchiwać kolejnych oskarżeń, kobieta łapie go za ramię i zatrzymuje.
— James, w co ty się mieszasz? — W głosie Anny autentycznie słychać troskę, a na jej twarzy maluje się zmartwienie. — Ludzie mówią, że robisz coś specjalnie dla Voldemorta. Co się dzieje? 
— Już nie uważasz mnie za zdrajcę narodu? — pyta z pretensją w głosie, która zaskakuje nawet jego. Nie chciał być niemiły.
— Popełniłam błąd, tak? — W głosie Anny słychać urazę. — Oceniłam cię pochopnie i jest mi przykro z tego powodu. Dalej się o ciebie martwię i nie chcę, byś mieszał się w coś, co może przysporzyć więcej złego niż dobrego. 
— Umiem o sobie zadbać.
— Co nie znaczy, że cudza troska jedynie ci zawadza. — Na twarzy Anny naprawdę widać skruchę. — Proszę, nie odrzucaj mnie. — Na sam koniec wypowiedzi jej dolna warga drży niespokojnie, a w Jamesie coś mięknie.
Nie chce, by płakała. Nie chce, by była smutna, bo jej nie wybaczył. Przecież nie chce się z nią kłócić. Chce spokoju i poczucia, że ma obok kogoś, przed kim nie musi udawać, a Anna właśnie do niego wróciła. Byłby okrutny, gdyby jej nie wybaczył.
Podchodzi bliżej, chcąc objąć tę smutną kobietę i powiedzieć jej, że nie chowa już urazy, gdy ona niespodziewanie staje na palcach, ujmuje jego twarz w dłonie i całuje. Ledwo jej usta dotykają jego warg, James odpycha ją od siebie, całkowicie zszokowany.
— Co ty wyprawiasz?! — Wybucha gniewem. 
Jak ona mogła mu coś takiego zrobić? Zrobić Benjy’owi, Danowi? Nie mieści mu się to w głowie. 
— James, źle zrozumiałam twoje intencje, przepraszam…
— Moje intencje? Moją intencją było wybaczenie ci, a nie zdrada! 
— To nie zdrada, przecież Benjy i Lily nie żyją. James, jesteśmy tu sami, odebrano ich nam w bardzo brutalny sposób…
— Lily żyje — mówi śmiertelnie poważnie, czując jak wszystkie mięśnie napinają się z nerwów.
— James…
— Ona żyje! 
Cofa się pośpieszne po schodach, patrząc na zmartwioną twarz Anny. Jest na nią zły, wręcz wściekły, więc odchodzi, by nie wyładować na niej swojego gniewu. Słyszy jej głos, odbijający się echem od klatki schodowej, na szczęście słabnący z każdym kolejnym piętrem.
— Nie masz pewności, że Lily faktycznie żyje. Co, jeżeli Anna ma rację? — pyta Syriusz tuż przy jego uchu, a Jamesowi pierwszy raz się wydaje, że widzi katem oka jego sylwetkę. Postanawia przyśpieszyć. — Dalej nie masz żadnych dowodów na to, że przeżyła po ucieczce od śmierciożerców. Podobno pomógł jej Snape, ale to wąż. Ufasz wężom, James? Tak bardzo się zmieniłeś?
— Przestań…
— Bardziej wierzysz słowom Rookwooda, że Smarkerus uratował twoją żonę niż ufasz Lily, którą znasz? To twoja żona, kochała cię. Naprawdę myślisz, że by cię nie odszukała po tej ucieczce? A minęły już cztery lata.
— Przestań.
— A może ona cię wcale nie kochała?
— ZAMKNIJ SIĘ!
Obraca się gwałtownie do tyłu, chcąc wykrzyczeć to Syriuszowi prosto w twarz, jednak nikogo za nim nie ma. Jest sam na schodach, oddycha gwałtownie i już prawie, prawie ma pewność – traci rozum. Ze stresu, z obawy, z samotności. Odchodzi od zmysłów i zaczyna go to przerażać. Przecież on musi mieć trzeźwy umysł. Po prostu musi.
Pozostałe piętra pokonuje już powoli, starając się okiełznać mętlik w głowie. Minus szóste piętro nadchodzi szybciej, niżby tego chciał, więc nie ma czasu na zastanowienie się, jak powinien zapytać o Lily. Bo przecież po to tu przyszedł? A nie, były jeszcze jednorożce. 
Mimo rozkojarzenia puka w odpowiednie drzwi i ma nadzieję… właściwie nawet nie wie, na co się łudzi.
Snape otwiera dość szybko. James już otwiera usta, by coś powiedzieć, ale pierwszy raz w życiu ma kompletna pustkę w głowie. Nie wie, od czego zacząć, jak zacząć i czy to w ogóle powinien zacząć. Decyduje się pójść po najmniejszej linii oporu i ostatecznie pyta:
— Jednorożce? 
Mężczyzna naprzeciw niego minimalnie marszczy brwi, nim odsuwa się, by zrobić przejście. James nie wchodzi do środka chętnie i nie chodzi tutaj o gryzący zapach eliksirów, duszność czy mrok pomieszczenia. Wszystko tutaj emanuje Snape’em i to właśnie sprawia, że czuje się niepewnie. 
— Odniosłem się głównie do eliksirów z programu nauczania Hogwartu. W znacznej mierze obejmuje to też medycynę, więc bez przeszkód możesz to podciągnąć. — Snape wyciąga spomiędzy książek rozwiniętą rolkę pergaminu i wyciąga ją w stronę Jamesa.
Nie bierze jej od razu, bo to by znaczyło zakończenie jakiejkolwiek rozmowy, a on nie może stąd wyjść z pustymi rękami. Zbiera w sobie wszystkie siły, jakie mu pozostały.
— Gdzie ona jest?
Snape unosi brew.
— Kto?
— Lily.
Imię zawisa między nimi. Niezręczna cisza aż dźwięczy w uszach, niczym cienki pisk, który wwierca mu się w głowę. Snape wygląda tak, jakby nie wiedział, o kim, o czym mowa. James ma już dosyć gierek. Ze zbyt wieloma osobami zaczął się bawić w niebezpieczne gry.
— Gdzie jest Lily? Wiem, że pomogłeś jej uciec, gdy ją złapali. Nie zaprzeczaj. Chcę wiedzieć, gdzie ona jest. 
— W czas zadajesz to pytanie — odpowiada zgryźliwie Snape, a gniew zalewa Jamesa falą gorąca.
— Zadałbym je wcześniej, gdybyś nie zataił tego, że uratowałeś moją żonę. Gdybym nie dowiedział się przypadkiem, dalej żyłbym w przekonaniu, że nie żyje. — Podchodzi bliżej niego. — Sprawiało ci przyjemność patrzenie, jak się obwiniam o jej śmierć, gdy ty wiedziałeś dokładnie, co się z nią dzieje i czy nic jej nie jest? Chciałeś drugiej szansy? Wyeliminować konkurencję, by w końcu wybrała ciebie z braku możliwości?
— No proszę, Potter, syczysz jak prawdziwy wąż. Względy Ministra ci służą? 
James łapie go gwałtownie za kołnierz szaty i popycha w stronę stołu z warzącym się eliksirem. Snape nawet nie wydaje się zaskoczony czy zaniepokojony i to sprawia, że gniew Jamesa rośnie. 
— Nie przyszedłem tutaj rozmawiać o mnie. Przyszedłem się dowiedzieć, gdzie jest Lily i nie wyjdę stąd, póki mi nie powiesz. 
— No to zostaniesz tutaj bardzo długo, ponieważ nie wpadam do niej co piątek na herbatę. Naprawdę myślałeś, że zaryzykowałbym, by ją odnaleźli? Wy, Gryfoni, nigdy nie potrafiliście myśleć logicznie. Aż dziw bierze, że udało ci się tak sprawnie lawirować między prawem, przy twojej świetnej ustawie. 
— Nie. Rozmawiamy. O mnie. 
— Dalej nie łapiesz tego, że twoja prawda to nie jedyna prawda, jaka istnieje? Wmawiasz sobie co rano, że nie pracujesz w ministerstwie tylko dzięki swojemu dwulicowemu koleżce? Jaką masz wymówkę? Że jesteś zorganizowany i rzetelny? Chuj prawda, Potter, jesteś tylko narwanym idiotą, który wierzy nie tym ludziom, co trzeba i to przez ciebie Lily mało nie umarła. 
— Zamknij się.
— Gdyby nie ja, miałbyś jej krew na rękach. Ale uderz mnie, jeżeli poprawi ci to humor. Może się trochę rozładujesz. Jechanie na ręcznym przez tak długi czas musi być uciążliwe, prawda? 
— Morda, Snape.
— Ale szlachetny James Potter nie znajdzie sobie innej kobiety, o nie, to byłoby nie w porządku. Może to i dobrze. Kolejną byś tylko skrzywdził.
— Zamknij się, kurwa, mówię! 
Pięść zatrzymuje się tuż przed nosem Snape’a. James oddycha szybko, jak po gwałtownym sprincie. Przed oczami ma kolorowe plamy z gniewu, ale twarz Smarkerusa widzi więcej niż dokładnie. Jest ona teraz jedynym, co wydaje mu się wyraźne. Stara się opuścić rękę, ale ta ani myśli się go posłuchać. Z tyłu jego głowy Syriusz szepcze: „uderz go, uderz go, uderz go…”, ale James nie zamierza go posłuchać. 
Nie da Snape’owi tej satysfakcji. 
Odsuwa się dosłownie o krok, wyszarpuje z jego dłoni pergamin i dopiero wtedy jest w stanie opuścić pieść. Krew szumi mu w uszach.
— Abyś kiedyś zatruł się oparami Wywaru Żywej Śmierci — mówi, odwracając się do drzwi.
Gdy jest tuż przy wyjściu, Snape dodaje:
— Skoro sama do ciebie nie przyszła, to musi o czymś znaczyć, prawda?
James zamyka drzwi z huknięciem, które niesie się korytarzem póki nie dojdzie do klatki schodowej.
„Nie krzycz na Rowle’a, nie krzycz na Rowle’a, nie krzycz”, powtarza sobie w myślach, gdy powoli wraca na swoje piętro. Dalej nie jest całkowicie spokojny, ale gdy puka do gabinetu swojego szefa, udaje mu się nie załomotać gwałtownie w drzwi. 
Rowle pozwala mu wejść, a gdy widzi Jamesa, od razu rzuca wszystko, czym się zajmował, i patrzy prosto na niego. Z jednej strony schlebia to Jamesowi, z drugiej nie chciał nigdy takiego zainteresowania ze strony swojego przełożonego. Kładzie mu oba raporty na biurku i odsuwa się na odległość dwóch kroków, zachowując dystans. 
— Od Ollivandera i Snape’a. Trudno znaleźć lepszego twórcę różdżek, a dzięki panu Minister sam polecił Snape’a. 
Rowle unosi brew.
— Dzięki mnie?
James wydaje się zmieszany.
— Spotkałem wczoraj Ministra. Wiedział, że potrzebuję raportów i kazał mi się udać do Snape’a. Myślałem, że widział się pan z nim wcześniej. 
— Nie wyszedłem z tego gabinetu do końca swojej zmiany. 
Obaj patrzą na siebie z tym samym uczuciem niepewności i niepokoju, że coś, co powinno zostać tylko między nimi, wyszło poza ten gabinet. James powinien się cieszyć, że zachwiał wiarę Thorfinna Rowle’a w Voldemorta, ale nie jest mu wcale do śmiechu. 
Na spotkanie z Arthurem Wheitem idzie przerażony. Nie spał całą noc, jego własne myśli nie pozwalają mu czuć się pewnie ani przez chwilę, a do tego jest jednym wielkim kłębkiem nerwów. Mógł się zająć Blackami na końcu. Już po Kaliopie i księgarni. Wtedy nie miałby wyrzutów sumienia za złą kondycję psychiczną, w jakiej jest teraz.
Boi się, że Arthur nie przyjdzie i jednocześnie skręca go na samą myśl, że to bardzo prawdopodobne. Leżący przed nim rogalik pachnie apetycznie, ale James nie ma ochoty na jedzenie. Właściwie to chciałby dostać miskę i zwrócić wszystko, co dzisiaj zjadł. Uderza nerwowo palcem o stolik, zerkając od kubka z kawą na drzwi i z powrotem. 
Musi wyglądać fatalnie, bo każda przechodząca obok niego kelnerka posyła mu takie spojrzenia, jakby nie wiedziała, czy powinna zapytać go, jak się czuje, czy lepiej ominąć szerokim łukiem, bo może zrobić się niebezpieczny. 
Jest już dziesięć po czwartej, a Wheita dalej nie ma i mimo że spóźnienie nie jest jakieś wielkie, James całkowicie traci nadzieję na to, że Arthur się pojawi. Niby zna adres jego i jego brata, ale co innego poruszyć pewne tematy podczas spotkania, na które się obaj zgodzili, a co innego, gdyby ich naszedł w ich własnych domach, żądając odpowiedzi.
Bo będzie żądał wyjaśnień. Właśnie to sobie uświadamia, gdy stara się ułożyć w głowie, o co zapyta Arthura. Po prostu musi mieć pewność, że ma rację. Lub że jej nie ma. Potrzebuje jednoznacznej odpowiedzi. Nie może żyć znów ze złudną nadzieją, inaczej go wykończy. Musi się raz na zawsze pozbyć Syriusza ze swojej głowy, by…
— Bym ci nie przeszkadzał? — pyta Syriusz, a James z przerażeniem odkrywa, że ten siedzi naprzeciw niego na krześle. 
Ma niewiele ponad dwanaście lat, włosy łagodnie opadające na czoło, a twarz niewinną i po dziecięcemu łagodną. Tylko jego oczy wydają się oczami starego człowieka, który zbyt wiele widział. 
Właściwie kojarzy mu się w tej chwili trochę z Moodym, który pod swoją poranioną bliznami twarzą i ciętymi uwagami, skrywał człowieka zaznajomionego ze śmiercią bliskich lepiej, niż zwykły człowiek powinien być.
— Nie jestem Moodym — odpowiada Syriusz na myśli Jamesa. — Nie wyobrażasz sobie mnie jako Moody’ego, prawda? Z jakiegoś powodu jestem, kim jestem. 
— Odejdź… — szepcze James, by w szumie rozmów innych ludzi nie było go słychać.
— Dlaczego wybrałeś Syriusza, James? Byliście kolegami tylko przez chwilę. — Przychyla głowę przy pytaniu, jakby był zwykłym, ciekawym dzieckiem. — Dlaczego nie wybrałeś Benjya? Nie lubiłeś go tak bardzo?
Oczywiście, że go lubił. Benjy wyciągnął do niego rękę tak wiele razy, ile trzeba było, by James przyznał sam przed sobą, że nie może wiecznie opłakiwać byłego przyjaciela. Że potrzebuje kogoś, by go wyciągnął z jego własnego marazmu i pokazał jak żyć na nowo. Cholera, miał wtedy tylko jedenaście lat, nie powinien mieć do czynienia ze śmiercią tak wcześnie. Większość dzieci nie miała. 
— Wiesz, co myślę, James? — Syriusz pochyla się do niego. — Że ty boisz się pozwolić mi odejść. Trzymasz moje wspomnienie gdzieś na dnie swojej głowy, schowane bardzo głęboko, gdzie nikt nie może go dostać i pielęgnujesz je. Bo jeżeli pozwolisz mi odejść, to tak, jakbyś pozwolił odejść swojemu dzieciństwu. Dziwisz się? Wiesz, że mam rację. Benjy, Remus, a nawet Peter kojarzą ci się z wojną, z przegraną, z utratą Lily. Brali w tym udział i zawiedli, tak jak i ty. Moody był twoim mentorem, ale to nie sprawiło, że udało mu się przybliżyć was do zwycięstwa. A Dumbledore? Zagubił się w swojej własnej sieci intryg i tajemnic. Nawet twoja Lily, słodka, delikatna Lily, boi się do ciebie wrócić. A ja tutaj jestem z tobą. Zawsze byłem, nawet po tym, jak wyjechałem na święta. Stałem u twojego boku, czy było dobrze, czy źle. Masz we mnie oparcie. — Uśmiecha się tak niewinnie, tak realnie, jakby nie był wytworem wyobraźni, a prawdziwym dzieckiem. Tylko słowa włożone w jego usta psują wszystko. — I ja zawsze z tobą będę. By cię ostrzegać i chronić. Mnie możesz zaufać. Przecież mnie…
— James?
Ktoś niespodziewanie kładzie mu dłoń na ramieniu. Wzdryga się i patrzy w ciemne oczy Arthura Wheita, który wygląda na zaniepokojonego. Właściwie w pierwszej chwili go nawet nie poznaje. Mężczyzna ma na sobie nudny, trochę przyduży sweter, spodnie w bliżej nieokreślonym kolorze, a na jego włosach widać jeszcze krople wody. Wygląda do bólu zwyczajnie, w niczym nie przypominając modela ze zdjęć, które widnieją w większości kolorowych gazet. 
A mimo to, gdy odrzuci ubrania z tego obrazka, to ten sam Arthur, dalej spokojny i zrównoważony, patrzący na niego z autentycznym zmartwieniem, chociaż tak właściwie w ogóle się nie znają. Czemu miałby się o niego martwić?
— Wszystko w porządku?
— Nie.
Powinien powiedzieć, że nic mu nie jest, ale słowa nie są w stanie przejść przez jego gardło. Nic nie jest w porządku, a on nie chce kłamać. Ma dość kłamstw. 
Arthur kiwa głową, wyjmuje z kieszeni pieniądze i kładzie je na stole, płacąc za zamówienie Jamesa, po czym prosi go, by z nim poszedł. Sam James jest zbyt przytłoczony, by odmówić i pozwala się wyprowadzić na deszcz, a później zgadza się, by wsiąść z Arthurem do samochodu. Wjeżdżają właśnie w sam środek popołudniowych korków, ale żadnemu z nich nie wydaje się to przeszkadzać. James właściwie się trochę cieszy, że Arthur pozwala mu milczeć, oszczędzając pytań. 
W radiu leci mugolska piosenka, której słowa zaczyna rozumieć dopiero po chwili. Nawet się do siebie cicho uśmiecha i mimochodem nuci pod nosem, nie zdając sobie z tego sprawy, póki Arthur się nie odzywa.
— „I want to break free”. Queenu. Mój brat ma ich wszystkie płyty — mówi spokojnie, skupiony na drodze. — Właściwie to mógłby sobie zbudować meble z tych wszystkich winyli. — Uśmiecha się delikatnie pod nosem. — Nie masz nic przeciwko temu, byśmy pojechali do niego?
— Nie. — Przygląda się profilowi Arthura przez chwilę, nie wiedząc, co powinien powiedzieć. Czuje, że potrzebuje coś powiedzieć. Cokolwiek. — Byłem… policjantem — zaczyna nieskładnie, starając sobie przypomnieć wszytko, co wie o mugolskim świecie. Musi jakoś przełożyć to, co chce powiedzieć. — Gdy skończyłem szkołę. — Arthur zerka na niego krótko w trakcie jazdy. — Chciałem zrobić coś dobrego. Ojciec mnie zawsze uczył, że trzeba być dobrym i pomagać innym – dlatego wybrałem taki zawód, a nie inny. Od kilku lat już się tym nie zajmuję, z powodu… właściwie to mało ważne dlaczego, ale niektóre przyzwyczajenia mi zostały i… Wiesz, w krótkim czasie spotykałem ciebie i twojego brata bez powodu częściej, niż moich znajomych ze szkoły. Trochę zaczerpnąłem o was informacji i… — Nie jest pewien, co powinien powiedzieć więcej. Cała ta sytuacja jest bardzo dziwna. 
— James, nie tłumacz mi się. Nie ty jesteś osobą, która powinna coś wyjaśnić, ale poczekaj, aż dojedziemy do Olivera, dobrze? — Arthur jest bardzo opanowany, jakby ta dziwna, gęsta atmosfera, utrzymująca się w samochodzie, wcale mu nie przeszkadzała. — Ja mam tutaj tak naprawdę najmniej do gadania, wiesz? — Wygląda na rozbawionego. 
Zajeżdżają na Maida Hill niedługo później. James zaczyna się coraz bardziej stresować, nie wiedząc, czego powinien się spodziewać, gdy ju przekroczy próg domu Olivera, ale to nie jest czas na wątpliwości. 
Salon śmierdzi papierosami i wypełniony jest dymem, pośrodku którego siedzi Oliver Wheit, patrząc w jakiś punkt za oknem. Gdy wchodzą do środka, spogląda na nich, a na widok Jamesa zaciąga się głęboko, jakby chciał dać sobie chwilę do namysłu. To Arthur proponuje, by usiadł i pyta, czy by się czegoś nie napił, gdy jego brat przygląda się Jamesowi czujnie z drugiego końca pomieszczenia. 
— Woda wystarczy. — Siada na fotelu blisko wyjścia, poprawiając kurtkę i mimochodem upewniając się, że ma różdżkę w zasięgu ręki. Spojrzenie Olivera wzbudza w nim niepokój.
Milczą, póki Arthur nie wraca z kuchni. Młodszy Wheit nawet nie kryje niezadowolenia, gdy widzi, że nie odezwali się do siebie nawet słowem.
— Ja tutaj naprawdę nie przyszedłem, by prowadzić za was tę rozmowę.
— Czemu? — pyta Oliver. — Przecież to ty częściej z nim rozmawiasz, niż ja. 
— Zamknij się, Ollie. Szukasz sobie wymówek.
Oliver wstaje tak gwałtownie, jakby chciał podejść i uderzyć własnego brata. James zaciska rękę na różdżce, również się podnosząc. Tylko Arthur wydaje się niezaskoczony ani niezaniepokojony tą reakcją. 
— Bo nie widzę żadnego powodu, by mówić mu…
— Więc jesteś głupi, jeżeli go nie widzisz — przerywa mu brat. — Tu nie chodzi o ciebie i o twoje własne widzimisię, więc przestań uciekać od problemu. I nie rób z siebie debila przed Jamesem. 
Gdyby wzrok mógł zabijać, Arthur Wheit pożegnały się z tym światem, a chwilę później dołączyłby do niego James Potter, który także załapał się na wrogie spojrzenie Olivera, chociaż słowem się nie odezwał i nie zrobił nic, by sobie na nie zasłużyć.
Starszy Wheit niespodziewanie wzdycha i mówi bardziej w przestrzeń, niż do kogoś konkretnego:
— Bez owijania w bawełnę, tak naprawdę nazywam się…
— Syriusz Black — wchodzi mu w słowo James, a Oliver patrzy na niego w szoku. — A to twój młodszy brat, Regulus. Tak? — Słyszy w swoim głosie wahanie. Nie ma stu procent pewności, nie wie, czy właśnie nie zrobił z siebie głupka, ale musiał się wtrącić, po prostu musiał.
Oliver patrzy pytająco to na niego, to na Arthura, nie wiedząc, jak powinien się zachować, a James się stresuje. Pomylił się. Naprawdę się pomylił. Wręcz nie może w to uwierzyć.
— Tak. — Arthur przerywa ciszę, patrząc prosto na Jamesa. — Masz rację. 
Nie jest w stanie sprecyzować tego, co właściwie czuje w tym momencie. Podniecenie, szok, ekscytację, przerażenie, zaskoczenie, zmieszanie, szczęście, gniew. Głowa go wręcz boli od nadmiaru emocji, a żołądek cierpi na nerwowe skurcze. Jest w stanie wybełkotać „łazienka” i pobiec do wskazanego pomieszczenia tuż przed tym, nim wymiotuje.
Właściwie nie wie, dlaczego tak reaguje. To chyba stres. Remus miałby na to jakąś odpowiedź, jest tego pewien, ale Remusa przy nim nie ma. Są tylko bracia Wheit-Black albo Black-Wheit, którzy prawdopodobnie rozumieją z całej tej sytuacji mniej niż on. 
Wbrew pozorom, czuje się lepiej. Nie ma już czym wymiotować poza żółcią, przełyk pali go żywym ogniem, ale jest mu jakoś tak lżej. Spuszcza wodę, ale nie czuje się jeszcze na tyle dobrze, by wstać i wrócić do braci.
Nie musi tego robić. Przychodzą do niego sami. Oliver siada między umywalką, a ubikacją i podaje szklankę wody, a Arthur zdejmuje mu okulary, jakby bał się, że zaraz wpadną do muszli, i masuje plecy. James nie lubi, gdy ktoś musi się nim zajmować, być zależnym od kogokolwiek, ale w tym momencie wie, że się po prostu nie pozbiera w ciągu chwili. Za długo jechał na stresie. Ciało buntuje się przeciwko niemu. 
— Wyglądasz, jakbyś miał gówniane życie — stwierdza Oliver i przestaje wydawać się agresywny. Właściwie cała ta otoczka niepokoju wokół niego znika, jakby zaakceptował Jamesa. Na nowo. 
— Nawet nie wiesz jak. — Uśmiecha się lekko na tę uwagę. — Mamy sobie wiele do opowiedzenia, nie sądzisz? 
— Chcesz zacząć? — proponuje Oliver, a James tylko kręci głową. Potrzebuje chwili na zebranie sił. — To nie będzie długa i porywająca historia, ok? Bo ja nie lubię opowiadać o własnym życiu. Ja to w ogóle nie lubię się zwierzać, wiesz?
— Wiem. Zajęło ci dwa miesiące, byś powiedział mi, że masz brata. I zrobiłeś to tak, jakbyś mówił o pogodzie.
— Dzięki, Ollie — wtrąca Arthur. 
— To nie było istotne, tak? Nie rób takiej miny, Arie. To nie tak, że ty nie byłeś ważny. Po prostu nie byłeś Jamesowi potrzebny do szczęścia w tamtym momencie.
— Już się nie tłumacz.
— Wróćmy do momentu, w którym opowiadasz mi, co się z wami stało. — James przerywa braterską kłótnię. Przyjemnie się tego słucha, ale nie czuje się na tyle dobrze, by marnować siły na ich przepychanki słowne. — Chcę wiedzieć, jak się tu znaleźliście.
Bracia wymieniają między sobą spojrzenia. James patrzy na Olivera i stara się odczytać jakieś emocje z jego twarzy, ale wygląda na to, że starszy Wheit dobrze wie, jak ukrywać uczucia. 
— W telegraficznym skrócie: mojej kuzynce nie podobał się mój przydział do Gryffindoru i to, że rodzina, zamiast mnie co najmniej wychłostać lub uciąć mi rękę za niesubordynację – bo to przecież wielka zniewaga dla rodu, że pierworodny nie został Ślizgonem – po prostu mnie ignorowała. Nie bardzo wiem, co chciała zrobić, ale ojciec się wkurwił i kazał jej wypierdalać, to jej odbiło i wszystkich zabiła. No nie wszystkich, jej podręczny kutas jej pomógł. Matka nas obudziła w nocy i kazała spierdalać. Nie dosłownie, nie, bo ona raczej nie klęła, ale taki był przekaz. W międzyczasie dostała klątwą w plecy i nie mogła razem z nami pójść. Oczywiście wspomniała o tym, jak przez nią złamałem swoją różdżkę i oddała mi swoją, a ja do niej „mamo, co ty odpierdalasz, będziesz jej potrzebować”, a ona „bierz, Syriusz, i nie pierdol”. Nie bardzo mogliśmy polemizować, bo nagle coś wybuchło, rozpętał się pożar i w ogóle sodoma i gomora, krzyki, klątwy latające w powietrzu, jeden wielki kocioł się nagle rozpętał, więc uciekliśmy. — Niby głos Olivera jest opanowany, a cała historia opowiedziana z dozą sarkazmu, ale nerwowo kręci pierścieniami na swoich palcach. — Arie ryczał tak głośno w jakimś zaułku, gdzie psy szczekają dupami, że jakaś kobiet do nas podeszła i zapytała, co odpierdalamy o tej godzinie, w zimie, na dworze i do tego jeszcze w naszych satynowych piżamkach, kurwa. Zabrała nas do domu, musieliśmy jej trochę nakłamać, no tak w chuj właściwie, w tym jak się nazywamy i tak jakoś się się stało, że z nią zamieszkaliśmy.
— Oliver pominął w tym momencie kilka tygodni — wyjaśnia Arthur w międzyczasie. 
— Odczep się, Arie. No, zamieszkaliśmy z nią, trochę na początku marudziliśmy na to, że musimy zachowywać się jak mugole – kuźwa, James, pierwszy raz w życiu ktoś mi kazał posprzątać pokój, wyobrażasz sobie? Pojebane to było – ale do wszystkiego się człowiek przyzwyczai. W międzyczasie zostaliśmy sławni…
— Tutaj pominął już kilka lat.
— …a potem trafiliśmy na ciebie. I koniec — kończy Oliver i wzrusza ramionami, jakby chciał dać do zrozumienia, że nic wielkiego się w sumie nie stało.
— Ollie — upomina brata Arthur. James nie rozumie, o co im chodzi. 
— No było w sumie coś jeszcze…
— To znaczy? 
— Bo matka oddała nam różdżkę, nie? Znaczy mi. Problem w tym, że nie wiedziałem, czy powinniśmy jej używać. Wiesz, namiary, rejestracje w Ministerstwie, inne pierdoły. Bella miała wtedy wielu znajomych w odpowiednich miejscach, nie chcieliśmy się narażać. Kto wie, z kim tam się pokątnie ruchała i jakie kontakty dzięki temu miała. Więc tej różdżki nie używaliśmy dopóki nie skończyłem siedemnastu lat. Wybraliśmy się wtedy na Pokątną, by sobie przypomnieć, jak wygląda cały ten magiczny świat. — Tym razem Oliverowi nie udaje się już ukrywać emocji. Wygląda, jakby nie wspominał dobrze tego wypadu. — Nie pojawialiśmy się tam zbyt często, tylko, gdy chcieliśmy się przejść. Taki rekreacyjny spacerek, oddychanie powietrzem przepełnionym magią, te sprawy. Nie mieliśmy ani jak wymienić pieniędzy na galony, tym bardziej czego na te galeony wymieniać, bo Indra ledwo wiązała koniec z końcem, by nas utrzymać. Nie wiem, po co nas przygarnęła. Sporo kosztowaliśmy — przyznaje Oliver, a Arthur uśmiecha się niezauważalnie na samo wspomnienie. — Udało nam się raz nawet ukraść kilka książek, jakieś pierdoły prawdę mówiąc…
— Zaraz, to wy wysadziliście Esy i Floresy?
Bracia patrzą na siebie w szoku.
— Że co, kurwa? James, czy ja ci wyglądam na podwórkowego piromana, co to zapierdala książki i wysadza wszystko w powietrze? Ty wiesz, co by mi ten miłośnik literatury zrobił, gdym przez przypadek naderwał kartkę w jakiejś książce? On dostaje fioła na punkcie idealnie poukładanych książek z niewygiętymi rogami. — Arthur wygląda na oburzonego, ale słowem się nie odzywa. — Ja nie wiem, co tam się teraz odpierdala na Pokątnej, ale ostatnio chciałem się przejść, to mnie kuźwa gonić zaczęli, rzucać klątwami jak pojebani. No ja cię pierdolę, pojebani jacyś.
— Nie wiemy, kto gonił Olivera, ale chciał go wysadzić w powietrze. Na szczęście trafił w samochód, a resztę znasz lepiej ode mnie — wtrąca Arthur. — Gdy Oliver wrócił do domu, mówiąc, że spotkał Jamesa Pottera, bałem się, że we wtorek, czyli dzisiaj, zrobisz mi jakieś dziwaczne przesłuchanie albo coś podobnego. — Wywraca oczami, rozbawiony.
— Wyobrażasz sobie, że ten dupek nie powiedział mi, że narąbany wpadłeś na niego na ulicy, a on cię przenocował? Wiedział, że mu wpierdolę za narażanie się i zapraszanie obcych czarodziejów do domu i dopóki mu nie powiedziałem, że James Potter to mój były lokator z Hogwartu, to się nawet nie odezwał! — Oliver wskazuje oskarżycielsko palcem w stronę brata, jakby oczekiwał od Jamesa, że ten pouczy Arthura, jak ma się zachowywać. 
— Zawsze się strasznie pieklisz. James, wyobrażasz sobie, że zaprosiłem kiedyś kogoś do domu, już nawet nie pamiętam po co. Piliśmy herbatę, gadamy o pogodzie i wpada Ollie – on się nigdy nie zapowiada – i patrzy, jakby chciał nas pozabijać. Facet się przestraszył i zebrał, a Oliver do mnie, że „co ja sobie myślę, by zapraszać obcych do domu?” To taki dyktator jest, wszystko musi być po jego myśli.
— No bo ty się zachowujesz tak, jakby można było wierzyć całemu światu.
— Nie boję się mugoli.
— Ja wiem, ale to nie znaczy, że masz zostawić otwarte drzwi dla wszystkich zjebów, którzy chodzą dookoła.
James uśmiecha się szeroko. Nie ma sensu porównywać tego nowego Syriusza z tym młodym. Oliver jest dorosły, trochę… właściwie bardzo wulgarny, jeszcze bardziej skryty i nadopiekuńczy, kiedy jego brat charakteryzuje się spokojem, otwartością i miłym uspokojeniem. James uświadamia się, że wrażenie, jakie sprawiali przy ich „pierwszym” spotkaniu, było całkowicie mylące. Oni byli całkiem innymi osobami. 
Bracia dalej się kłócą, wchodząc sobie nawzajem w słowo, a on czuje się zmęczony. Nieprzespana noc daje mu się we znaki, więc układa przedramiona na tej nieszczęsnej desce klozetowej, opiera na nich głowę i nawet nie wie, kiedy zasypia.
Śni mu się, że Arthur z Oliverem siedzą w salonie przy butelce whisky i rozmawiają. Obaj są niesamowicie poważni, całkiem inni od tych, z którymi dosłownie przed chwilą rozmawiał. 
— Oliver, ja naprawdę wszystko rozumiem, ale nie wiesz, że taka nie będzie. Nie łudź się, bo obaj wiemy, jaka jest prawda i co wyjdzie za rok, dwa, najpóźniej za trzy. Musimy wrócić na drugą stronę, a przynajmniej ty. Ale patrząc na to, co tam się stało, musimy jakoś się tego rządu pozbyć.
— Jak niby James ma nam w tym pomóc? Ja go już nie znam, rozumiesz to? Dalej mam wrażenie, że powinniśmy wyczyścić mu pamięć i wymyślić coś innego. 
— Ja — Arthur wyraźnie wskazuje na siebie. — Chcę wrócić. Chcę mieć możliwość powrotu. Nie zależy mi na tym, by na nowo być Regulusem Blackiem, ponieważ lubię życie Arthura Wheita, ale chcę móc tam wrócić. I wiem, że ty też chcesz. To nasz świat, nasze życie.
Oliver przeczesuje włosy palcami szybko i gwałtownie, jakby to pomagało mu w myśleniu. Ostatecznie zakrywa pół twarzy rękami i się zastanawia, co powinni teraz zrobić. Arthur patrzy na niego ze spokojem, popijając powoli whisky i dając bratu czas.
Nim Oliver zdecyduje się odezwać, po mieszkaniu roznosi się dziwny, wysoki dźwięk, który James zna, ale nie może z niczym skojarzyć. Dopiero gdy starszy Wheit podchodzi do stolika i unosi słuchawkę, przypomina mu się, że mugole mają te śmieszne urządzenia do komunikowania się.
— Tak?
Oliver długo milczy, słuchając osoby po drugiej stronie. Cała jego sylwetka tężeje, mina robi się zacięta i z daleka widać, że stało się coś poważnego. Nawet Arthur wydaje się zaniepokojony zachowaniem brata i patrzy na niego w oczekiwaniu.
— Zaraz u ciebie będę. — Odkłada telefon i patrzy na brata z niepokojem w oczach. — Wykrakałeś, stary.
James jest zaspany i nieprzytomny, więc gdy zamyka oczy, szybko ponownie zasypia albo zaczyna śnić inny sen. Nie jest do końca pewien, jak to jest. Potrzebuje odpoczynku.

Etykiety: , , , , , , , , , ,

Komentarze (2):

14 września 2016 17:29 , Anonymous Anonimowy pisze...

Witam,
autorko witaj, jeszcze nie przeczytałam, ale opis właśnie tego opowiadania, bardzo mnie zaciekawił, i ono pójdzie jako pierwsze, więc możesz się spodziewać niebawem (no może trochę dłużej, ze względu na brak czasu, i rzadką możliwość czytania), że pod każdym rozdziałem pojawi isię parę słów ode mnie...
a jeszcze pytanie jak czytać „bezruch” tak jak jest tam w spisie? Czy jakoś inaczej?
Dużo weny życzę Tobie...
Pozdrawiam serdecznie Aga

 
14 września 2016 22:11 , Blogger Niah pisze...

Cieszę się, że NOM wpadł Ci w oko :D Uważam, że to jedno z (naj)lepszych opowiadań, jakie napisałam i mam nadzieję, że się nie zawiedziesz.
Co do Bezruchu, czytaj raczej w takiej kolejności, w jakiej publikowałam posty (czyli po numerkach przy tytułach). Wiele osób mnie o to pyta, więc chyba zrobię w końcu jakiś porządny spis...
Dziękuję za komentarz!

Pozdrawiam, Niah.

 

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna