25 wrz 2016

[NON OMNIS MORIAR] VI. Już czas

Jamesa budzi zapach bekonu. Przypominają mu się czasy, gdy w podobny sposób wstawał każdego dnia, gdy jeszcze mieszkał z Lily. I że często przynosiła śniadanie do łóżka. Raz były jajka, raz fasolka, czasem smażyła dla niego naleśniki, ale najczęściej witał go zapach świeżego bekonu. 
Nie zrywa się, nie łapie za różdżkę, a Syriusz nie krzyczy z tyłu jego głowy. Dokładnie wie, gdzie się znajduje, i nie czuje się niespokojny. W kuchni stoi albo Arthur, albo Oliver, jest pośrodku mugolskiego Londynu, nie nęka go żadna sowa od Rowle’a, co powinien uznać za dziwne, ale w tym momencie zwyczajnie go to cieszy. Poza tym skończył ustawę przed czasem i ma ochotę na trochę wolnego. Nic się nie stanie, jeżeli nie przyjdzie do pracy. Najwyżej pojawi się w sobotę i zje lunch z Deyną Selwyn. 
Czuje się naprawdę swobodnie.
Nie wie, dlaczego czuje takie zaufanie do braci. Nie zna ich, a jednocześnie coś mu podpowiada, że zna ich bardzo dobrze. Że może, że powinien im ufać. To jedno z przyjemniejszych przeczuć, jakie go nachodzi w ostatnim czasie. Móc ufać komuś. Już prawie nie pamięta, jak to jest. 
Powoli się zwleka z kanapy, przeciąga się długo i bez pośpiechu, zgarnia okulary ze stolika i idzie w kierunku kuchni. W środku stoi Arthur ubrany jedynie w dresowe spodnie i byle jaką koszulkę, na pewno Olivera, bo jest wyraźnie za duża, i przewraca bekon na drugą stronę. Obok niego w tosterze opieka się chleb, a gotowe jajka studzą się w wodzie.
Arthur tylko udaje, że go nie zauważa. James patrzy na niego, chłonąc spokój bijący od mężczyzny, i gdy gotowe grzanki wyskakują z tostera, podchodzi i smaruje je masłem.
— Dobry — mruczy cicho w stronę Wheita.
— Dobrze ci się spało na kanapie?
— Lepiej niż we własnym łóżku przez ostatni tydzień. Dziękuję.
— Za przeniesienie cię na kanapę czy za śniadanie? — pyta Arthur, unosząc jednoczenie brew do góry.
— Chyba tak ogólnie.
— Jeszcze nic nie zrobiliśmy, a ty nam już dziękujesz. Co będzie, jeżeli faktycznie ci w czymś pomożemy? 
Drzwi wejściowe otwierają się z hukiem, a do środka wchodzi Oliver. Rzuca kurtkę na fotel najbliżej wejścia i chce wejść do kuchni, jednak zatrzymuje się gwałtownie w pół kroku, widząc wymierzoną w swoją stronę różdżkę. James mruga zaskoczony i chowa ją z zawstydzeniem do kieszeni. Nikt się nie odzywa i nie komentuje w żaden sposób reakcji Jamesa. 
— Łeb mi napierdala, muszę wziąć coś przeciwbólowego — mówi Oliver bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego i szuka leków po szafkach. Jak na właściciela, jest mało zorientowany we własnym domu. 
— Spałeś w ogóle? — Arthur przygląda się bratu uważnie, wstawiając wodę na herbatę.
— Ani trochę. Arie, gdzie są jakieś leki? 
— Nie bierz nic mugolskiego, to nie jest tego warte. — James patrzy pytająco na Arthura, nie wiedząc, co ten ma na myśli. Młodszy Wheit szybko wyjaśnia: — Mugolskie leki działają na nas – czarodziejów – dość dziwnie. Często bardzo szybko zbijają gorączkę lub sprawiają, że ból znika, ale po dwóch, trzech godzinach czujemy się tak, jakbyśmy byli pijani. Och, najgorzej to było, jak byliśmy jeszcze młodzi i Indra dała nam antybiotyki na zapalenie płuc.
— Mało nas nie przekręciło — dodaje Oliver, gdy w końcu znajduje opakowanie z tabletkami przeciwbólowymi. — Wykazało nam, że mamy uczulenie na… jak to się nazywało?
— Penicylinę. Ale salicylany też wyszły, więc wiesz. To takie związki w mugolskich lekach. Sęk w tym, że im mocniejsze są leki, tym ostrzejszą mamy reakcję obronną. Antybiotyki to jedne z najsilniejszych leków, więc było ciekawie, gdy uciekł nam tydzień z życia.
— Czułem się, jakby ktoś mnie przeżuł i wysrał — wyznaje Oliver, łykając tabletkę i popijając ją wodą prosto z kranu. — Całą noc nie spałem, a na pierwszą jesteśmy umówieni z Shoumaierem. Kurwa, co za przejebana robota. — Kręci głową, niezadowolony.
James niespodziewanie przypomina sobie swój sen i marszczy brwi. Był pewien, że wczorajsza sytuacja mu się przyśniła, ale Oliver wydaje się mieć wory pod oczami, więc chyba wcale tak nie było. Patrzy na niego pytająco, ale Wheit go umyślnie ignoruje, więc postanawia wwiercić spojrzenie w Arthura. Ten, o dziwo, też wygląda, jakby nie chciał mu powiedzieć, o co chodzi.
Cały dobry humor Jamesa znika. Nie lubi tajemnic, ma ich dość, wręcz czuje, jak doprowadzają go do furii. Stara się opanować, przecież bracia też mają swoje życie, ale… ale czuje, że to nie w porządku. Nie teraz, gdy stara się im zaufać. Nie kryje swojego niezadowolenia.
Oliver szybko daje się sprowokować.
— O co ci, kurwa, chodzi? Masz minę, jakbyś mi chciał coś powiedzieć — atakuje Jamesa. Aura niepokoju pojawia się wokół niego ponownie.
— Gdzie byłeś przez całą noc?
— A co ty jesteś, moja matka, bym ci się spowiadał z tego, gdzie chodzę? 
— Masz coś do ukrycia, że nie chcesz mi o tym powiedzieć? 
— Nawet jeśli, to nie twój zasrany interes.
— A właśnie, że mój! — James wybucha, uderzając pięścią o blat kuchenny. Arthur spogląda na niego w szoku. — Chcę ci zaufać, a ty robisz wszystko, bym nie miał za grosz zaufania do twoich słów! Nie mam ochoty słuchać twoich ogólników, skróconej wersji wydarzeń, pozbawionej jakichkolwiek emocji! — Czuje przypływ gorąca, gniewu, który sprawia, że jego krew buzuje. — Wyobraź sobie, że słyszałem wczoraj waszą rozmowę i widziałem, jak wychodzisz z domu, gdy zadzwonił… gdy zadzwoniło to piekielne mugolskie urządzenie. Więc jeżeli obaj chcecie mojej pomocy, by wrócić, to ja muszę wam w pierwszej kolejności zaufać, nie wy mi. Więc powiedz mi, gdzie wczoraj byłeś — żąda, patrząc prosto w jasne oczy Olivera, który zdaje się być wściekły nie mniej niż on sam. Tylko Arthur jest spokojny, ale ten spokój wynika raczej z jego niepewności, jak powinien się zachować, niż z opanowania. 
Oliver nie wytrzymuje.
— Nie będziesz mi mówił, co mam robić. Dla ciebie to jest wszystko takie proste – odkryć karty i pokazać, że nie masz nic do ukrycia. A wiesz dlaczego? Bo już wszystko straciłeś. Wyglądasz jak człowiek, który trzyma się życia tylko dzięki swojemu oślemu uporowi. Ja mam wiele do stracenia, a pewności, że wrócę do magicznego świata, żadnej, więc nie mów mi o zaufaniu, gdy nasza sytuacja nie pokrywa się nawet w jednym calu! Szczególnie że ty mi o swoim życiu nie powiedziałeś ani słowa.
James już ma coś powiedzieć, gdy zdaje sobie sprawę z tego, że to prawda. Nic im o sobie nie powiedział, a wymaga co najmniej, jakby wręczyli mu własne autobiografie w ręce. Zaczyna się czuć z tym bardzo źle, wyrzuty sumienia wręcz sprawiają, że robi mu się niedobrze, a bracia patrzą na niego w oczekiwaniu. James już ma coś powiedzieć, gdy niespodziewanie kątem oka zauważa kogoś stojącego za Oliverem.
— Syriusz…? — pyta przerażony, widząc dobrze znaną, dziecięcą twarz.
— Nie syriuszuj mi tutaj teraz. Mówię zajebiście poważnie, James, że jeżeli chcesz… — ciągnie Oliver, nie zwracając uwagi na jego słowa.
— Nie uważasz, że to podejrzane, że dopiero teraz, po kilkunastu latach, chcą wrócić do naszego świata? — Młody Syriusz patrzy na swoją starszą wersję z nieufnością. — Akurat gdy spotykają ciebie, mają taką zachciankę. A przecież mogli wrócić dużo wcześniej. Mogli go nigdy nie opuszczać. Wiedzieli, że mieszkałeś w Dolinie Godryka. JA wiedziałem, że mieszkałeś w Dolinie Godryka. Czemu do ciebie nie przyszli, nie poprosili o pomoc, nie żądali sprawiedliwości? Czemu chcieli zostać w mugolskim świecie i ledwo wiązać koniec z końcem, żyjąc na łasce obcej mugolskiej kobiety? James, czemu? 
James w ogóle nie słyszy słów Wheita. Skupiony jest tylko na Syriuszu, który nie ufa braciom. Nie ufa Oliverowi. Chłopiec widzi zmianę, która zaszła w jego starszym ja i mu się ona nie podoba. Widzi błędy w jego rozumowaniu i James też zaczyna je zauważać. A wraz z nimi przychodzi znajomy ból odrzucenia, któremu tym razem nie towarzyszy gniew, a zwykły żal.
— Dlaczego do mnie nie przyszedłeś?— pyta niespodziewanie, wybijając Olivera z rytmu. — Dlaczego nie poprosiłeś mnie o pomoc? Wtedy, w święta, gdy wasz dom spłonął. Miałeś różdżkę w dłoni, mogłeś wezwać Błędnego Rycerza i przyjechać z bratem do Doliny Godryka. — Czuje, że coś mu staje kołkiem w gardle i utrudnia mówienie. — Już wtedy nie ufałeś mi na tyle, by szukać pomocy w moim domu? 
Oliver wygląda, jakby był w głębokim szoku. Cała jego twarz niespodziewanie blednie, gdy tak patrzy na niego. James jest pewien, że wygląda fatalnie w tym momencie. Nie dba o to. Chce odpowiedzi, chce wiedzieć, dlaczego tak się stało, dlaczego został odrzucony, dlaczego jakaś durna mugolka była lepsza od niego. 
— Bo się bał o ciebie — wtrąca Arthur, wychodząc przed brata. — Bo się bał, że ściągniemy na ciebie kłopoty. Bella nie wiedziała o tym, że uciekliśmy. Dalej nie wie. Rozumiesz? Gdyby miała świadomość tego, że żyjemy, zrobiłaby wszystko, by to zmienić. James, ona zabiła własnych rodziców. Myślisz, że miałaby jakieś opory przed tym, by zabić twoich? — Arthur kładzie mu rękę na ramieniu i zaciska ją tak mocno, że to aż boli. — Oliver ci ufał, byłeś jego najlepszym przyjacielem i wiele dla niego znaczyłeś. Dlatego cię nie wystawił na ryzyko. 
James mruga, by pozbyć się Syriusza sprzed swoich oczu, by skupić się tylko na Oliverze i Arthurze, ale uosobienie jego paranoi nie chce zniknąć. Więc zaczyna je ignorować, skupiając się tylko na stojącym przed nim Wheicie. 
— W szkole przez pierwsze dwa miesiące mówiono tylko o pożarze u Blacków. Przeniesiono do naszego pokoju innego chłopca, Benjya Fenwicka. Został moim przyjacielem. — Rysy Olivera tężeją. — Nigdy nie zastąpił mi… Olivera, ale mnie wspierał. Tak jak Remus i Peter. Pod koniec szkoły chodziłem z Lily Evans, która później została moją żoną.
— Ta ruda kujonka, której wsadziłeś włosy do pojemnika z żabim skrzekiem? — pyta niespodziewanie Oliver, a James nerwowo wybucha śmiechem.
— Ta sama. Ale była wojna. A Peter nas zdradził. — Głos mu się łamie. — Sprzedał nas. Spędziłem z nim siedem lat, traktując prawie jak członka rodziny, a on nas wydał Voldemortowi. I on zabił tak wiele osób… Zabrali Lily, kazali mi słuchać, jak torturują Benjya, którego Bellatrix traktowała jako świetną zabawkę, póki go nie zabiła, a Remusa chcieli zamknąć za bycie wilkołakiem. Twierdzili, że jest potworem, chociaż Voldemort przecież miał po swojej stronie wiele innych magicznych stworzeń. Przejęli całe ministerstwo, Voldemort został Ministrem, a my, czystokrwiści, mieliśmy wybór – zaakceptować nową władzę lub umrzeć za własne przekonania. 
— James, nikt cię nie oce…
— Chciałem umrzeć — przerywa Arthurowi James. — Byłem gotowy wyjść przed szereg i przyjąć na siebie Avadę, ale Anna mi nie pozwoliła. Tak bardzo żałowałem, że nie pozwoliła mi wtedy ze sobą skończyć… 
Po twarzy Arthura widać, że nie tego się spodziewał. Oliver stara się nie okazywać emocji, ale nawet jemu sprawia to trudność. Słowa Jamesa zawisają w powietrzu, póki on sam nie przerywa ciszy.
— Byłem pewien, że ona nie żyje. Że moja śliczna, piękna Lily nie żyje, bo urodziła się w mugolskiej rodzinie. Ale ona uciekła. Dowiedziałem się niedawno, że ten parszywy wąż, Severus Snape, jej pomógł i nigdy jej nie skrzywdzili. Więc zapragnąłem ją znowu zobaczyć, odzyskać, dowiedzieć się, czy nasz syn… 
Nie daje rady mówić dalej. Tak długo starał się nie mówić, nie myśleć o Harrym, że sam sobie prawie wmówił, że on nigdy nie istniał. Bo świat, w którym żyje się ze świadomością, że stracił żonę, jest już wystarczająco okropny. Gdy dodaje do niego jeszcze syna, którego nigdy nie miał możliwości zobaczyć, było gorzej, dużo gorzej, i teraz czuje, jak wszystkie, gromadzone od czterech lat emocje narastają w jego ciele. Jak ten ogromny ból, jak strata odbiera mu zdolność mówienia i może tylko starać się nie rozsypać w obecności braci. 
Zamyka oczy, starając się oddychać na tyle głęboko, by jak najszybciej dojść do siebie i się uspokoić. Niespodziewanie czuje czyjeś ramiona obejmujące go i jest pewien, że to Arthur. Jednak gdy otwiera oczy, Arthur dalej stoi niedaleko niego, a tym, który go przytula, jest Oliver. 
Jego uścisk jest mocny i chociaż starszy Wheit nic nie mówi, James doskonale rozumie, co chce powiedzieć. Oliver go rozumie. Akceptuje go. Pociesza go tak po ludzku, ale też tak po przyjacielsku. Tak, jak James potrzebuje, by go teraz pocieszano. Oddaje uścisk.
— Masz rację. Miałem naprawdę gówniane życie — przyznaje. — I chcę je naprawić za wszelką cenę, ale non stop coś mi umyka, wiesz? Dlatego tak się zachowuję. 
— Stary, dla mnie to codzienność, że ktoś mi włazi z butami w życie. Ale zazwyczaj dostaje w zęby. Koniec tych czułości. — Oliver odsuwa się od niego lekko zakłopotany. — To jedziemy, nie?
— Gdzie? 
— No do Doliny Godryka. Skoro tak bardzo przeżywasz to, że nigdy do ciebie nie wpadłem, możemy to nadrobić.
— Ollie, a Shoumaier? — Arthur wtrąca się w rozmową, patrząc na brata z zaskoczeniem.
— Jebać Shoumaiera. Robimy sobie wolne. Nie pierwszy i nie ostatni raz zresztą. 
Dolina Godryka leży na południu od Taunton, więc czeka ich długa droga. James wie, że mogą wybrać się do jego domu i fiuknąć prosto na miejsce, ale coś w mugolskich samochodach sprawia, że nawet tego nie proponuje i jest podekscytowany jak małe dziecko, by wybrać się w dłuższą podróż w ten sposób.
Arthur ustępuje mu miejsca z przodu i siada na tylnym siedzeniu z książką w rękach, a Oliver prowadzi. James może zapytać teraz o wszystko, bez obawy, że zabrzmi dziwnie.
— Masz tutaj trzy pedały, nie? Ten najbliżej ciebie to sprzęgło. Musisz je nacisnąć, by w ogóle myśleć o odpaleniu samochodu. Przekręcasz kluczyk… — Auto wydaje kilka głośniejszych odgłosów i po chwili chodzi tak jak powinno. — …i gotowe. Pedałem obok sprzęgła jest hamulec, a na końcu jest gaz. Dodaje mocy. Hamulec i gaz obsługujesz prawą nogą, sprzęgło lewą. Wiesz, po to, by przy hamowaniu nie wciskać hamulca i gazu jednocześnie — tłumaczy mu z przejęciem Oliver, który wydaje się bardzo szczęśliwy, że siedzi w samochodzie i może kogoś czegoś o nim nauczyć. — By ruszyć, musisz mieć jedynkę. O tutaj, na drążek się patrz. Masz taką literę H. Jeden, dwa, trzy, cztery i wsteczny. Więc trzymasz sprzęgło nogą, wrzucasz jedynkę i teraz powoli puszczasz sprzęgło i dodajesz gazu i… samochód rusza, nie? Jedynka jest głównie do ruszania, bo jeżeli chcesz przyśpieszyć… — Oliver dodaje gazu, a samochód wyje przeraźliwie. — ...to męczysz silnik. Więc znów wrzucasz sprzęgło i zmieniasz na dwójkę. Potem na trójkę i na końcu na czwórkę. Im szybciej jedziesz, tym wyższy bieg wrzucasz.
James kiwa głową, że rozumie.
— To w sumie dość proste.
— Trudna jest synchronizacja — mówi Arthur z tyłu, gdy Oliver na rondzie skręca w prawo. — By samochodem nie szarpało podczas puszczania sprzęgła. No i przepisy drogowe, nie? Trzeba jeździć w określony sposób, rozpoznawać znaki i nigdy nie ufać innym. — James odwraca się do tyłu i patrzy na Arthura pytająco, gdy Oliver niespodziewanie hamuje i trąbi na kobietę na ulicy.
— Jak łazisz, kurwa!? Ja pierdolę, przejście niedaleko, a ta pizda przez sam środek lezie!
— Ollie czasami reaguje zbyt impulsywnie, James — wyjaśnia Arthur. — Trzeba się do tego przyzwyczaić. 
— Rozumiem. — James poprawia się na podłokietniku i stara się jakoś po ludzku obrócić. Z ciekawości jeszcze raz spogląda na nogi Olivera, by zobaczyć, jak ten steruje autem, gdy zauważa kolejny, niewielki pedał po lewej stronie. — Masz cztery pedały, nie trzy.
— Co? A, to ręczny.
— I musisz się pochylić, by wcisnąć go ręką? — James nie rozumie, jaki w tym sens. Oliver i Arthur się śmieją. 
— Nie. Wiesz, każda firma produkuje inne samochody, nie? A to jest Mercedes i to jest dodatkowy hamulec. Nazywa się ręczny, bo w większości samochodów masz go tutaj, pod ręką. — Pokazuje mu miejsce tuż przed podłokietnikiem, które oddziela jego fotel od Oliverowego. — I go podnosisz ręką. A w Mercedesie obsługujesz go nogą.
— Taki nożny-ręczny — dodaje Arthur, przekładając stronę. — To tak samo jak ze światłami. Niektóre samochody mają opcję włączania w stacyjce, inne mają dodatkowe pokrętło obok kierownicy. Jest wiele różnic, bo każda firma ma inne standardy. Spójrz na drążek. — Odkłada książkę i wychyla się do przodu. — „R” to wsteczny, tak? By go wrzucić, Oliwer musi nacisnąć przycisk pod gałką, unieść drążek do góry i wykonać ruch, jakby wrzucał jedynkę. Tak jest w większości niemieckich samochodów, ale czasem trzeba wcisnąć go w podłogę, by wrzucić bieg. A w francuzach jest on obok czwórki. 
— O, to jak ze stopkami w miotłach. Niektóre są wyprofilowane tak, że można na nie założyć nogi od zewnątrz, a niektóre tak, że trzeba odchylić nogę i włożyć od tyłu. Widziałem też takie, że można wcisnąć stopkę w dół i przełączyć ją do przodu i normalnie siedzieć, jeżeli nie leci się zbyt szybko.
— Dokładnie. Każda firma robi po swojemu. — Arthur uśmiecha się do niego, opierając łokcie jednocześnie na fotelu Jamesa i Olivera. — Lubisz latać, James?
— Ogromnie. Byłem w drużynie przez sześć lat jako ścigający, a w tym dwa lata jako kapitan. Dostałem własny puchar w Sali Pamięci — odpowiada szybko, bo naprawdę jest dumny ze swoich osiągnięć sportowych. 
Snuje długie opowieści o swoich wyczynach sportowych, nawet długo po tym, gdy Arthur zamienia się z Oliverem (za co James w duchu dziękuje Ariemu, bo Ollie ma niepokojące zamiłowanie do dużych prędkości). Starszy Wheit właściwie nie bierze udziału w konwersacji. Jest zmęczony po nieprzespanej nocy i śpi na tylnym siedzeniu. Jamesa dalej ciekawi, gdzie był i co takiego właściwie robił, ale woli o to nie dopytywać Arthura, a budzenie Olivera wydaje mu się niesprawiedliwe. 
James podziwia widoki za okna. Jest piękna pogoda, wręcz niespotykana jak na wiosnę w Anglii. Jeżdżą poprzez lasy, między wzgórzami i po drogach przyportowych. Zawsze uważał, że najpiękniejszy widok to ten, gdy siedzisz na miotle i spoglądasz na wszystko z góry, ale oglądanie krajobrazu z głową wychyloną poprzez okno samochodu też ma w sobie pewnego rodzaju magię, której wcześniej nie znał. Arthur nie pozwala mu co prawda zbyt długo tak wyglądać, zaniepokojony, że kolejne mijane przez nich drzewo jednak pozbawi Jamesa głowy, i nalega, by więcej tego nie robił. 
— Jak ja się później wytłumaczę Oliverowi z krwi na tapicerce, co? — żartuje, ale dalej trzyma Jamesa za pasek od spodni, za pomocą którego wciąga go z powrotem do środka. — To nie autostrada, James, tutaj naprawdę zza rogu może wyskoczyć jakiś wariat, a ty skończysz z twarzą na tych kamieniach.
— Już nie będę, mamo, obie…
— Misia.
Odwraca się w stronę tylnego siedzenia, spodziewając się rozbudzonego Olivera, ale ten dalej śpi i mówi przez sen. James spogląda pytająco na Arthura, a ten się tylko delikatnie uśmiecha.
— Misia, co? — Usta Jamesa rozciągają się w szerokim uśmiechu. — Słodko.
— To jedno ze słodszych określeń — przyznaje Arthur i walczy ze sobą, by się nie śmiać.
— Nie wyobrażam sobie Olivera, by on z jego groźnym wyrazem twarzy tak do kogoś mówił. 
— Nie jest aż taki groźny. Jest gwałtowny, często przesadza i dużo przeklina, ale to nie tak, że jest taki cały czas. Dla Misii jest całkiem inny, wierz mi — zapewnia, a James się śmieje cicho, by nie obudzić starszego z braci. 
Uświadamia sobie coś, co wcześniej nawet mu nie przyszło do głowy i od razu zadaje pytanie:
— A ty wolisz, jak się mówi do ciebie Arthur czy Regulus? Bo mówicie do siebie Arie i Ollie, i sam nie wiem, jak powinienem się do was zwracać w tej sytuacji. — Opiera policzek o zagłówek. Ogólnie siedzi bardzo nieprzepisowo na tym fotelu, ale to wydaje się Wheitowi nie przeszkadzać tak, jak wyglądanie przez okno.
— Z logicznego punktu widzenia powinniśmy być dla ciebie Regulusem i Syriuszem, ale się od tego odzwyczailiśmy. Nie tylko od imion, od całego życia, które wiązało się z nazwiskiem Black. Nie wiem, czy bym się w ogóle odwrócił, gdybyś zawołał na mnie Reg — wyznaje Arthur i pociera palcem kierownicę. — Szczerze powiedziawszy, myślę, że Regulus Black został wtedy na Grimmuald Place 12, gdy wszystko płonęło. 
James patrzy na niego uważnie. Dwanaście lat. Dwanaście lat w obcym świecie, jako inna osoba, która musi odrzucić całą swoją przeszłość i kłamać na każdym kroku. Nie umie sobie tego wyobrazić. Nie mieści mu się w głowie, że sam mógłby nie być Jamesem Potterem. Jego życie, zmuszające go do ciągłego uginania karku, to całkiem inna sprawa, bo dalej jest sobą. Dalej się buntuje i przypomina sobie, jak to jest być starym, dobrym Jamesem. A Arthur… a Regulus musiał nauczyć się być Arthurem dwadzieścia cztery godziny na dobę. Bez chwili wytchnienia, nawet przy bracie, bo przecież zawsze ktoś mógł ich usłyszeć i zacząć coś podejrzewać. 
Jest pod wrażeniem, że byli w stanie coś takiego zrobić. 
— Oliver mówił… jacy byli wasi rodzice. Że byli bardzo za czystością krwi. Trudno było wam zaakceptować to, że żyjecie pośród mugoli?
— Mi było trudno. — Arthur trochę pochmurnieje. — Nienawidziłem Indry. Wydawała mi się obrzydliwa ze względu na fakt bycia mugolem. Czułem się pokrzywdzony, że odebrano mi moich rodziców, że zajmowała się mną teraz mugolka i mówiła mi, co mam robić. Byłem naprawdę okropny.
— Byłeś tylko dzieckiem. 
— Nie znałeś mnie. — Uśmiecha się gorzko. — Chyba bardziej od Indry nie lubiłem mugolskiej szkoły. Wszystko było inne od tego, co mi opowiadano o Hogwarcie i bardzo mi się to nie podobało, nie mówiąc już o tym, że kazano mi się uczyć rzeczy, które uważałem za zbędne. Nie jestem z tego dumny, ale często też biłem inne dzieci — wyznaje zawstydzony, spoglądając na Jamesa. — Z tego idealnego dziecka stałem się tym bratem, który sprawiał najwięcej kłopotów. 
— Wiesz, Arie, tak na ciebie patrzę i jakoś nie mogę sobie wyobrazić, byś kogoś kiedyś uderzył. — Wskazuje na Olivera — Ten terrorysta – owszem. Ale ty? I chyba miałem nie mówić na ciebie Arie…
— Wiele osób nie mogło sobie wyobrazić, że mogę je uderzyć, dopóki faktycznie nie dostali z pieści w twarz. Ale tak było łatwiej opanować magię. Po prostu wyładować negatywne emocje, a nie dusić je w sobie i sprawiać, że wszystko zaczynało migać, mrugać, a czasem i wybuchać. Z magią miałem naprawdę dużo problemów przez pierwsze lata mojego nowego życia.
Arthur zatrzymuje samochód. Stoją w korku. To jedna z rzeczy, która nie podoba się Jamesowi w podróżowaniu w ten sposób, ale przynajmniej może z Arthurem porozmawiać w cztery oczy. 
— A Oliver?
— Szybko się zaaklimatyzował. Wiesz, dalej mógł się wygłupiać i zawsze znalazł sobie do tego kompana. Z tym, że dużo pyskował. Że musi się uczyć taki idiotycznych rzeczy, które mu się nigdy w życiu nie przydadzą. Indra dość często siedziała razem z nami na dywaniku, nie da się ukryć. 
Arthur uśmiecha się na wspomnienie o opiekunce. James zachowuje dla siebie to, że w głosie Wheita słychać miękką nutę, gdy wymawia jej imię. Nie potrzebuje, by ktoś wyjaśnił mu, że Indra jest dla braci jak matka. On to widzi. 
— Ogólnie daliśmy jej nieźle w kość. Jak tak pomyślę, to odpowiadamy za każdy siwy włos, który gości na jej głowie.
James śmieje się z tej uwagi trochę za głośno i budzi Olivera. Mężczyzna podnosi się do siadu, przecierając twarz rękami i rozgląda dookoła. Marszczy brwi, wychyla się do przodu i zagaduje Arthura:
— Czemu stoimy?
— Jest korek przed wjazdem do Taunton.
— To go objedź.
— Nie znam tych dróg.
— Zamieniamy się.
Oliver otwiera drzwi od samochodu, gdy dalej stoją w korku i zamienia się z Arthurem. Wjeżdża na pobocze, wyprzedza trzy samochody i skręca w boczną uliczkę, od razu przyśpieszając. James odruchowo łapie się za podłokietnik, gdy Wheit przy prędkości co najmniej pięćdziesięciu mil na godzinę jedzie po bocznych, angielskich drogach, na których ledwo co mieści się jeden samochód i nigdy nie wiadomo, czy ktoś nie wyjdzie na ciebie zza zakrętu. 
Zanim objeżdżają Taunton, Oliver trzy razy gwałtownie hamuje i wraca się do zatoczki, by móc minąć się z innym samochodem, w mało cenzuralny sposób komentując fakt, że Brytyjczycy nie potrafią cofać. James nie jest pewien, czy wspomnienie mu, że sam jest Brytyjczykiem, to dobry pomysł, więc milczy. Tylko Arthur uśmiecha się rozbawiony.
Dolina Godryka wita ich mżawką i mgłą. James bez zbędnych słów mówi Oliverowi, gdzie powinien się zatrzymać. Waha się przed wyjściem z samochodu. Nie chce wracać do tego domu. Nie było go tam od zakończenia wojny. Od kiedy odebrano mu Lily. Panicznie boi się wejść i spojrzeć na ten dom… pusty.
Oliver puka mu w szybkę, zwracając jego uwagę. James niechętnie wychodzi i spogląda w stronę bramki. Nie chce iść, ale nogi same prowadzą go w stronę drzwi. 
Widzi Syriusza siedzącego na schodach. Chłopiec ma nietęgą minę, jakby obawiał się wejścia do środka.
— James… — Syriusz chce coś powiedzieć, ale James naciska klamkę i otwiera drzwi.
Wnętrze jest ponure i cuchnie wilgocią. James wchodzi do środka i machnięciem różdżki zapala wszystkie świece w pomieszczeniu, ale to nie sprawia, że salon wygląda lepiej. Pozostawiona gazeta na stole, zaschnięta kawa w kubku i pootwierane torby z dziecięcymi ubrankami wyglądają groteskowo, przykryte warstwą kurzu i pajęczynami. 
— Pachnie magią. — Arthur przerywa milczenie, rozglądając się po domu. 
— Zaraz po tym, jak zignorujesz pleśń i kurz — dodaje Oliver, ale po nim też widać, że jest ciekawy.
Tylko James czuje, że nie powinno ich tutaj być. Że ten dom jest już obcy i nie ma nic z tego, w którym mieszkał gówniarz imieniem Jimbo Potter, który przynosił żaby matce do kuchni, ani z tego, w którym żyli Lily i James Potterowie, czekając na Harry’ego Pottera. 
— Ty już tutaj nie należysz, James. — Syriusz chwyta go za rękę. Jego dłoń jest zimna jak lód. — My już tutaj nie należymy. Ten dom jest martwy. 
— Tęsknię za tym… — wyrywa się Jamesowi, a bracia patrzą na niego zaskoczeni. — Tęsknię za jagodowym ciastem mojej mamy, za czarną kawą taty, za trzaskającym drewnem w kominku, za Lily śpiewającą w kuchni, za zasypianiem w pościeli pachnącej jej włosami… tęsknię za ciepłem tego domu.
— A ja za kremem brûlée — odpowiada Oliver, wprowadzając Jamesa w chwilową konsternację. — O, stary, nasz skrzat domowy robił świetny krem brûlée. — Starszy Wheit uśmiecha się szeroko na to wspomnienie. 
— I ciasto limonkowe — dodaje Arthur. 
— Dokładnie! Zawsze dawał ci kawałek, gdy matka nie patrzyła. Mały sukinsyn. — Arthur śmieje się w odpowiedzi. — Wierz mi, James, to była wredna kreatura, ale gotować potrafiła jak mało kto. 
— Wcale nie był wredny. To ty byłeś niemiły. Gdybyś postarał się tak na niego nie naskakiwać, też byś dostał kawałek. — Arthur trąca brata ramieniem. — I nie robił do niego głupich min. — Wheit prezentuje bratu, jakich rzeczy mógł nie pokazywać ich skrzatu domowemu, a Oliver odpowiedział mu jeszcze głupszymi grymasami.
James chwilę walczy z tym, by się nie uśmiechnąć, gdy ostatecznie wybucha śmiechem i łapie się za brzuch, puszczając przy okazji rękę Syriusza. Śmieje się głośno i szczerze, a bracia tym bardziej się przekomarzają i po chwili dołączają do niego. Atmosfera się oczyszcza. James czuje, jak napięcie z niego spada, a gdy spogląda obok siebie, nigdzie nie ma śladu po Syriuszu. Spogląda na Wheitów z wdzięcznością w oczach.
— Powinieneś tutaj posprzątać, James. Ogarnąć wszystko do powrotu Lily, bo się kobieta przestraszy, jak zastanie taki burdel — mówi mimochodem Oliver, trącając butem stare kapcie dalej leżące obok kanapy. — Żadna baba nie będzie chciała z takim syfiarzem mieszkać, mówię ci.
— Ollie ma doświadczenie w tej kwestii — wtrąca Arthur i dostaje za to od brata w głowę. 
— To nie mój syf — odpowiada James, delikatnie urażony, że Oliver mówi o nim takie rzeczy, nawet w żartach. 
— A kto pozwolił, by dom doszedł do takiego stanu? Nie wymigasz się, James. To twoja wina. — Oliver grozi mu palcem z miną srogą jak matka, która karci swoje dziecko. James ponownie wybucha śmiechem, bo groźne oblicze Wheita w takim zestawieniu wywołuje u niego jedynie rozbawienie. 
Dużo się śmieje tego dnia. Właściwie Oliver i Arthur sprawiają, że jakoś wszystkie zmartwienia znikają, a on myśli jedynie o tym, co jest tu i teraz. 
Wie, że jest już późno, że znów nie pojawił się w pracy i prawdopodobnie podniósł Rowle’owi ciśnienie, ale o to nie dba. Naprawdę przestaje o to dbać, bo przecież niepotrzebna mu ta praca. Niepotrzebne mu te śmieszne pieniądze i zajęcie, które nie sprawia mu radości. Tajemnice – to go cieszy. Odkrywanie ich fragment po fragmencie, wyciąganie wniosków, śledzenie. Praca biurowa powoli go zabija, wprowadza w marazm, do którego nigdy nie powinien się przyzwyczaić, który nigdy nie powinien nastąpić w jego życiu. 
Patrząc, jak Arthur ponownie zaczepia Olivera i tym razem musi przed nim uciekać, James wie już, co zrobi.
Wheitowie zostają w Dolinie Godryka, gdy James mówi im, że musi pojawić się w ministerstwie. James nie odbiera im możliwości zostania w magicznym domu chwilę dłużej i obiecuje, że niedługo wróci z powrotem. Fiuka do pracy. 
Jest zaskoczony. Wszędzie dookoła są dzieci. Dziesiątki małych dzieci, wszystkie przed wiekiem szkolnym, a James czuje się tak, jakby wszedł do przedszkola. Powoli wychodzi z kominka, starając się nie potknąć o biegające pociechy, za którymi próbują nadążyć ich rodzice. Wie, że wygląda głupio, stojąc pośrodku atrium, ale wszechobecny chaos wprawia go w konsternację. 
Co tutaj się dzieje?
Wpada na niego jakieś dziecko i od razu pochyla się do jego nóg, łapiąc w rączki skaczącą żabę, która, gdy James się jej lepiej przygląda, okazuje się sprytnie zaczarowaną drewnianą zabawką, której kończyny oraz szczęka się poruszają. Żaba klekocze zawzięcie, gdy chłopiec trzyma ją przyciśniętą do piersi. 
— Greg? Gregory, chodź tutaj. — Niespodziewanie do dziecka podbiega Alen Goyle, czerwony na twarzy od ciągłego biegania, i przyciąga dziecko do siebie. — Przestań uciekać, nie chcę się zgubić w tym tłumie… Och, pan Potter. Przepraszam za niego, całkowicie mnie nie słucha. 
— Nie szkodzi. Nic się przecież nie stało. — James uśmiecha się lekko rozbawiony, widząc, jaką trudność ma Alen z utrzymaniem dziecka i jednoczesnym rozmawianiem z nim. Chłopiec jest wyraźnie znudzony i najchętniej uciekłby jak najdalej od ojca, ale jego ramiona mu na to nie pozwalają. — Co tutaj się właściwie dzieje? 
— Sam nie jestem pewien. Minister rozesłał dzisiaj listy chyba do każdego czarodzieja na Wyspach, by się pojawił w ministerstwie. Wierz mi, każde piętro wygląda w ten sposób i nikt nie wie, co się dzieje. Greg, jak się uspokoisz, dam ci czekoladową żabę. 
To działa na chłopca błyskawicznie i już po chwili stoi grzecznie, czekając na nagrodę. Alen Goyle, całkowicie zrezygnowany, wyjmuje z kieszeni czekoladkę i podaje synowi. 
James się delikatnie uśmiecha, ale już po chwili wraca myślami do rozgardiaszu, który panuje w ministerstwie. Coś tutaj śmierdzi, i to bardzo, a on czuje, że nie spodoba mu się to, co stoi za tym smrodem. 
Przepycha się w stronę schodów, bo myślenie o windzie w takiej sytuacji odpada, i już ma całkiem otworzyć drzwi, gdy słyszy czyjś podniesiony głos. Chwilę zajmuje mu przypisanie do konkretnej osoby i zaskoczeniem stwierdza, że za uchylonymi drzwiami, na klatce schodowej, stoi Deyna Selwyn, a w jej głosie słychać, że płacze.
— I co ja mam według ciebie teraz zrobić? Usunąć je? No tak, bo wielki pan auror nie może mieć nieślubnego dziecka. Och, to byłby taki okropny skandal, a tobie zależy na niezszarganej reputacji, czyż nie? — Pomimo tego, że kobieta płacze, James wyraźnie słyszy sarkazm i jest pełen podziwu dla niej, że w takiej sytuacji nie zaczęła histeryzować. — Jesteś zwykłym dupkiem, który boi się wziąć odpowiedzialność za swojego fiuta.
— Ile razy będę ci jeszcze musiał tłumaczyć, że to nie jest pora na dziecko? Że powinniśmy się wstrzymać i czekać na lepsze czasy…
— Wróć na ziemię, Evan. Czekać? Myślisz, że powiem do niego „wstrzymaj się z rośnięciem, bo tatuś jeszcze nie zdecydował, czy chce być dorosłym mężczyzną”? Wybacz mi, to tak nie działa.
— Deyna.
— I jakie lepsze czasy? Teraz są dobre czasy, Evan. Gdy nie ma wojny, wszystko się uspokoiło, a my żyjemy. Wiesz, że udało mi się umówić z Francją na rozmowy o otwarciu granic? Że gdyby mi się udało, moglibyśmy wyjechać i zamieszkać gdzieś indziej? Teraz jest dobrze…
— Nie, nie są. Nic nie rozumiesz. Tych na górze chuj obchodzą twoje pertraktacje, otwieranie czy zamykanie granic. Właśnie teraz się robi niebezpiecznie. 
Głos zdradza poddenerwowanie Evana. James czuje chłód niepokoju, który go ogarnia. Syriusz opiera się o framugę i również przysłuchuje temu, co mówi Rosier, a na jego twarzy widać przejęcie. Coś się dzieje, coś jest nie tak. 
— Przestań mówić do mnie zagadkami, ja naprawdę nie…
— Oni chcą wszystko wysadzić. On chce wszystkich wysadzić. Każdego mugola na Wyspach. Dlatego kazał się nam zebrać się zebrać w ministerstwie, a druga część jest w Hogwarcie. Każdego czarodzieja, którego mógł, umieścił w miejscach, które obłożone są najsilniejszymi zaklęciami ochronnymi, a tych, którzy nie przyszli lub których nie powiadomił… oni zginą razem z mugolami.
James nie czeka na odpowiedź kobiety. Odchodzi od drzwi i przedziera się przez morze ludzi jak otępiały. 
Wysadzić wszystkich. Mugoli, ale i nie tylko. Przecież jego przyjaciele mieszkają wśród niemagicznych. Remus, Mary, Sturgis. Wheitowie mieszkają między mugolami. Jego Lily może być gdzieś tam, nie wiedząc nawet, jakie zagrożenie na nią czeka. 
— James… James. Spójrz na mnie, James. 
Syriusz ciągnie go za rękaw, doskonale to rejestruje, tak jak i fakt, że chłopiec chce go pociągnąć w jakąś konkretną stronę, ale on dalej brnie uparcie przed siebie. Ledwo rozróżnia twarze ludzi, których mija. Wydaje mu się nawet, że gdzieś tam w tle kołaczą się jasne włosy Kaliopy, ale nie jest tego pewien.
Niczego nie jest pewien, póki z impetem nie wpada na niego blady ze strachu Thorfinn Rowle.
— Potter. — James mruga, przywracając wzrokowi ostrość i patrzy poważnie na swojego przełożonego. — Uciekaj stąd.
Nie zastanawia się nad tym długo. Nie obchodzą go intencje Rowle’a ani powód, dla którego powinien uciekać. Podświadomie się go domyśla. Wyrywa rękę z uścisku Syriusza i rozpychając się łokciami, zaczyna biec w stronę najbliższego kominka. 
Kątem oka widzi, jak kilka osób, dotychczas stojących spokojnie pośród tłumu, zrywa się za nim, jakby tylko czekali, aż coś zrobi. Ogląda się dosłownie na chwilę za siebie i udaje mu się jeszcze dostrzec, jak ktoś trafia w Rowle’a Drętwotą. 
W całym atrium zaczyna panować popłoch. Ludzie krzyczą i biegają w przeróżnych kierunkach, utrudniając Jamesowi poruszanie się. Kilka razy dostaje z łokcia w żebro, ale brnie przed siebie na tyle, na ile starcza mu sił. Nie tylko on ma problemy z poruszaniem, bo goniący go czarodzieje, tak samo jak i on, starają się walczyć z tłumem, który zaczął panikować.
Nie zauważa, że z naprzeciwka nadbiega napastnik, i pozwala się powalić na ziemię. Adrenalina sprawia, że zrzuca go z siebie. Obaj są kopani przez biegających ludzi, ale Jamesowi mimo to udaje się jakoś podnieść. Obcy czarodziej ciągnie go gwałtownie w swoją stronę, więc James uderza go pięścią w twarz, jeden raz, drugi, trzeci, a na koniec rzuca na niego Drętwotę i od razu ponownie podejmuje ucieczkę. 
Pierwsze zaklęcia zaczynają śmigać nad jego głową i trafiać w przypadkowe osoby. Teraz adrenalinę zaczyna przysłaniać strach. Nie chce, by go złapali. Zostało mu już kilka metrów, da radę.
Ktoś rzuca mu zaklęcie wiążące na nogi i James upada na podłogę jak długi. Chce się jak najszybciej podnieść i odczołgać, ale jakiś wystraszony mężczyzna po nim przebiega, wyciskając powietrze z jego płuc, a chwilę później jest deptany przez wiele nóg na raz. Dostaje po nogach, plecach, a nawet po głowie i czuje się bezsilny wobec dzikiego tłumu. Jednak dalej mocno trzyma różdżkę w rękach i jedynym zaklęciem, o którym jest w stanie pomyśleć w tej chwili, jest ostrzegawcza flara, której używali w zakonie podczas zagrożenia.
Czerwony błysk sprawia, że ludzie automatycznie się rozstępują, a on zaczerpuje oddechu tak, jakby dopiero co wypłynął spod wody. Wypływa spod oszalałego tłumu, ale nie ma czasu do stracenia. Musi uciekać, musi!
Uwalnia swoje nogi i pomimo przeraźliwego bólu, utykając, dalej brnie do tych kominków. Gdy jest już na wyciągnięcie ręki, zaklęcie mija jego ucho dosłownie o cal, więc James rzuca się susem w zielone płomienie i daje się ponieść kominkowi.
Kominek wyrzuca go wprost na dywan, a James kaszle od sadzy. Całe okulary ma brudne, ciało jest obolałe i trzęsie się od nerwowych dreszczy, a w głowie panuje totalna pustka. 
Był pewien, że go zadepczą. Ręce dalej drżą mu z nerwów, gdy zdejmuje okulary, by je wytrzeć o szatę. Mógł tam zginąć. Jest tak przytłoczony tą myślą, że robi mu się niedobrze.
— Nie wyglądasz najlepiej, James.
Podnosi gwałtownie wzrok na stojącego obok biurka Voldemorta i z przerażeniem uświadamia sobie, że jest w gabinecie Ministra, a nie w Dolinie Godryka, gdzie chciał się znaleźć. Porywa się z ziemi i mierzy w niego różdżką.
— Och, proszę cię. Nie przechodźmy przez to po raz kolejny, to już się robi męczące. — Mężczyzna uśmiecha się kpiąco do zaskoczonego Jamesa. — Zastanawiasz się teraz, o czym mówię. Naprawdę. — Voldemort zaczyna się śmiać, przeczesując włosy ręką, a James czuje, jak gula niepokoju rośnie mu w gardle. — Jesteś takim bystrym chłopakiem, a nie widzisz tak oczywistych rzeczy przed swoimi oczami. 
Syriusz wskakuje na biurko obok Voldemorta i uśmiecha się miło, machając nogami. Niestety, jego uśmiech nie ogarnia jego ciemnych oczu. 
Ciemnych. 
James opuszcza powoli różdżkę, patrząc z niedowierzaniem na chłopca, który wydaje się całą sytuacją rozbawiony. Teraz zaczyna mu się bardziej przyglądać i widzi proste włosy zaczesane dokładnie na prawą stronę, podłużną twarz i te ciemne, ciemne oczy wyglądające jak dwa węgle. 
— Podoba ci się moja młodsza wersja? — pyta Voldemort, głaszcząc chłopca po włosach. — Łatwo było ci wmówić, że to twój dawny przyjaciel Syriusz. Myślałem, że wcześniej zorientujesz się, że kolor oczu się nie zgadza, ale cóż. Nie można mieć wszystkiego. — Wzrusza ramionami, jakby był naprawdę zawiedziony, że James nie przejrzał jego planu wcześniej. — Ale przynajmniej kilka razy już się zdążyliśmy pokłócić o to, że to ja kazałem wysadzić Esy i Floresy.
James czuje się tak, jakby ktoś uderzył go w twarz i z wrażenia opiera się o fotel, który stoi przed biurkiem Ministra. Robi mu się duszno, jakby ktoś nagle podkręcił temperaturę w pomieszczeniu. 
— To bardzo proste, James — stwierdza Syriusz-nie-Syriusz, a Voldemort zasiada za biurkiem, patrząc na chłopca z rozbawieniem. — Myślisz, że wszystkie te poszlaki tak wpadłyby ci w ręce? Że byłyby tak oczywiste i nikt inny ich nie zauważył? — Chłopiec śmieje się niewinnie. — Dla ciebie były proste, bo to ty wszystko zaplanowałeś. Całe podłożenie mugolskiego ładunku, rozłożenie zapalnika, ta tylna alejka z wyjściem na Dziurawy Kocioł… Wystarczyło tylko wysłać kogoś w tym czasie, by nacisnął spust, gdy ty byłeś w pracy, i bam! — Chłopiec klaszcze w dłonie tak niespodziewanie, że James aż podskakuje. — Cała księgarnia idzie w powietrze. Tysiące egzemplarzy biografii Ministra wystrzelone w powietrze. I wtedy pojawiają się pytania. Może to Zakon? Może jeszcze działa? Może wrócą i wywalczą wolność? 
Voldemort spogląda na niego, a James nie wie, co ma o tym wszystkim myśleć. Nie pamięta, by to zrobił. I kiedy miałby to zrobić? Przecież chodził do pracy…
— Osiem godzin w biurze to nie cały dzień — wtrąca Syriusz-nie-Syriusz. — No i przecież sam przyznałeś, że rzadko coś robisz w weekendy. Są tak nudne, że nie zauważyłeś, że jeden z nich minął ci szybciej niż poprzednie. Wpadłeś w marazm. A to osłabia umysł.
— Za to twoje włamanie do Ollivandera było naprawdę dobrze zorganizowane, dalej jestem pod wrażeniem — mówi Minister. — Myślisz, że to ja wymyśliłem te dwie różne kupki z różdżkami? O nie, to był całkowicie twój pomysł i wyszedł fenomenalnie, bo sam zacząłeś się zastanawiać, czy zamachowiec z księgarni to ta sama osoba, która włamała się do sklepu z różdżkami, a może od początku był dwóch złodziei? Sam bym tego lepiej nie wymyślił.
— To było sprytne, bardzo sprytne. Chociaż nie — zastanawia się chłopiec. — To było przebiegłe. Zrobiłeś się prze...
— Jak długo? — przerywa mu James, zaciskając palce na oparciu fotela tak mocno, aż bieleją mu knykcie. — Jak długo siedzisz w mojej głowie?
— Hm… To będzie jakieś cztery? Pięć miesięcy temu? Nie pamiętam dokładnie. Tak długo jak córka Yaxleya jest w ciąży.
James czuje się tak, jakby ktoś go uderzył z pięści w twarz. Kaliopa. Voldemort kontrolował go, od kiedy ona zaszła w ciążę, a to by znaczył, że on ją… Jego serce zaczyna bić tak szybko, aż słyszy jego łomotanie w uszach. Robi mu się słabo. Nie mógł tego zrobić. Nie on, nie byłby w stanie. Przecież…
— Ale ona patrzyła na moje dłonie… ona wiedziałaby…
— Że wziąłeś eliksir wielosokowy? Wątpię. Cóż, przynajmniej to dobry pretekst, by pozbyć się później Pettigrew. Nie dość, że przyjaciel mordercy Pottera, który się o niego troszczył od samego początku, to jeszcze gwałciciel. Nikt nawet nie zastanowi się dwa razy, dlaczego skazałem go na pocałunek dementora — stwierdza Minister. — Od dawna się już nad tym zastanawiałem, ten facet za dużo papla, by go dalej trzymać.
— Potter morderca? — James patrzy z niedowierzaniem na Ministra. Czego jeszcze nie pamięta? Czy ktoś umarł w ciągu ostatnich kilku miesięcy? Czy Voldemort naprawdę by go do tego zmusił, a James nic by nie pamiętał?
— To jest dopiero w planach. Ale przecież już wiesz o tym, że chcę wysadzić mugoli w powietrze, prawda? Co prawda miałem zamiar dłużej psuć twoją reputację, wydaje mi się, że ludzie tak łatwo nie uwierzą w twój fanatyzm, ale hej, nie każdy plan jest idealny. Ten muszę przyśpieszyć.
— Dla… dlaczego?
— Dlaczego chcę wysadzić mugoli?
— Dlaczego chcesz go przyśpieszyć? 
Voldemort uśmiecha spokojnie, jakby wszystko miał pod kontrolą, i James musi przyznać, że ma. Za drzwiami pewnie stoją śmierciożercy, kominek przeniesie go tylko w miejsce wybrane przez Ministra, a swojej głowie nie może wierzyć, dopóki siedzi tam Syriusz-nie-Syriusz. 
— Zachcianka. 
— Nie zrobię tego.
Nawet jeżeli wie, że to bezcelowe, rzuca się do drzwi i próbuje je otworzyć, ale klamka ani drgnie. Rzucona Bombarda rozbija się na tarczy, która otacza cały pokój, a kominek nawet nie reaguje na jego wezwania. Jest tutaj uwięziony i pozostaje mu tylko pokonanie Voldemorta i swojej paranoi. 
Celuje różdżką w ich stronę. Nie zamierza poddać się bez walki. Jest Gryfonem i nigdy nie dopuści się morderstwa z powodu zachcianki szaleńca, nawet jeżeli jeszcze nie wie, jak Voldemort zamierza pozbyć się mugoli z całej Wielkiej Brytanii. Nie ma zaklęcia o takim zasięgu, ale pewność Ministra jest zbyt wielka, by James w ciemno zakładał, że coś jest niemożliwe do zrobienia. 
Jeszcze dwa tygodnie temu myślał, że to niemożliwe, by Lily żyła, więc w tym momencie może nawet uwierzyć, że może pokonać Voldemorta. Jest tego tak pewien, że zaciska palce mocniej wokół swojej różdżki i wymawia zaklęcie.
Syriusz prowadzi go za rękę poprzez zatłoczoną ulicę. Pogoda się zepsuła już kilka godzin temu i teraz zimny wiatr szarga jego szatą, ale James nie czuje chłodu. Właściwie nie czuje niczego. Jest lekki i spokojny, jakby nic złego miało się nie zdarzyć.
Bo co złego mogłoby go spotkać? 
— To bardzo proste — tłumaczy Syriusz. — Zaklęcie, które masz, spowoduje duży wybuch, ale nie tak duży, by objął cały kraj. Ale spokojnie, jest rozłożonych jeszcze wiele, wiele podobnych zaklęć na całych wyspach! — mówi podekscytowany. — Ale twoje jest największe, bo to zapalnik. I będzie wielkie, wielkie bum! 
— Ogromne — przyznaje James i uśmiecha się do chłopca. — Chciałbym… — zaczyna, ale nie może przypomnieć sobie, co chciał powiedzieć. Marszczy brwi. — Właściwie to nieważne. 
— Już niedaleko.
James rozgląda się dookoła siebie, bardziej z przyzwyczajenia niż obawy, i stwierdza, że to piękne miasto. Chodnik jest wąski, a tuż przy jego końcu wyrastają małe, kolorowe domki, połączone ze sobą w szeregowiec. Każda z części ma inne drzwi, kolor ścian, a nawet okna. Nie ma pojęcia, jak mieszczą się tam ludzie, ale wszystko wygląda tak urodziwie, jakby projekt tej ulicy stworzyły dzieci. Wzdycha, urzeczony tym widokiem.
— Czy miasta też znikną? 
Syriusz spogląda na niego ciekawie. 
— Nie powinny. W teorii magiczne istoty też nie powinny, ale co do tego nigdy nie ma pewności, prawda? To w końcu czarna magia.
— Szkoda byłoby, by takie piękne miejsce po prostu zniknęło. 
— Jest warte poświęcenia, jeżeli na jego miejscu miałoby się pojawić nowe, wspanialsze — odpowiada szybko Syriusz i ciągnie Jamesa przed siebie, narzucając tempo.
Wychodzą z przedmieścia i kierują się do ścisłego centrum. Tutaj zabudowa się zmienia. Urocze domki ustępują miejsca starodawnym kamienicom, miedzy którymi wiją się strome, wąskie uliczki, w których ledwo mieści się jeden samochód. Mijają kiosk i James się niespodziewanie zatrzymuje.
— Chcę kupić gazetę. 
— Mugolską? — pyta zaskoczony Syriusz, patrząc na niego z uniesionymi brwiami.
— Tak. Lubię czytać komiksy na końcu.
Chłopiec wzrusza ramionami i pozwala mu kupić gazetę. James składa ją i wkłada pod pachę. Ponownie pozwala się prowadzić i gdy dochodzą do placu przed budynkiem rady miasta, siada na ławce i rozkłada gazetę. Syriusz siada obok niego i patrzy na zegar powieszony na fasadzie. 
James śmieje się sam do siebie, czytając rubryczkę z kawałami. Mają jeszcze całe dwadzieścia minut, nie musi się śpieszyć. Jedyne, czym powinien się teraz martwić, to fakt, że wiatr mu non stop zagina gazetę i utrudnia czytanie. 
Szybko kończą mu się rzeczy do czytania, a czasu dalej pozostaje wiele, więc kartkuje całą gazetę, szukając czegoś ciekawego. Przed oczami pojawia mu się wiele nagłówków, ale żaden z nich go nie interesuje. Jedyne, co przyciąga jego wzrok, to zapowiedź nowego filmu, ale to też nie na długo, bo chwilę później odzywa się Syriusz:
— Już czas, James.
Odkłada na kolana gazetę, wyjmuje różdżkę i obraca ją w dłoniach. Czuje specyficzną gładkość drewna pod palcami. Zna każdą rysę i każde zadrapanie. Rączka jest ciemniejsza niż trzon i widać na niej nawet ślady jego palców. Towarzyszy mu, od kiedy skończył jedenaście lat.
— Już czas — powtarza po Syriuszu i unosi różdżkę.

Etykiety: , , , , , ,

Komentarze (0):

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna