3 paź 2016

[NON OMNIS MORIAR] VII. Jim

Odkłada na kolana gazetę z otwartym artykułem o przyozdabianiu prywatnych zbiorników wodnych liliami. Syriusz uśmiecha się do niego pokrzepiająco, jakby chciał dodać mu odwagi. A on ma ochotę zaśmiać się w duchu, że ktoś taki jak on, duma Gryffindoru, potrzebuje wsparcia. Powinien być przesiąknięty odwagą od stóp do czubków swojej czupryny. 
A nie jest.
Unosi różdżkę. Jego dłoń drży ze stresu, ale nie ma odwrotu. Nie ma się czego bać. To już koniec. Czas na zmiany, a zmiany są dobre. Wie o tym, w głębi serca, i stara się pocieszać sam siebie.
Będzie dobrze, musi być.
Nigdy nie używał tego zaklęcia. Brzydził się nim, jego zielonym błyskiem i śmiercią, które niosło. Jest wręcz zaskoczony, jak łatwo mu ono przychodzi. Wręcz bez wysiłku. Wypowiada dwa krótkie słowa, „Avada”, a zaraz po niej „Kedavra”, i już, gotowe. Jest błysk i jest śmierć. Jest pragnienie pozbycia się Syriusza sprzed swoich oczu i uwolnienia się od jego stałej obecności. Jest tylko James i dwa słowa.
Dalej siedzi przed budynkiem rady miasta, a wiatr zwiewa mu gazetę i porywa ją nie wiadomo gdzie. Jest zmęczony, ale wie, że nie może jeszcze sobie pozwolić na odpoczynek. Przymyka tylko na chwilę oczy i skupia się na tej pięknej, niczym niezmąconej ciszy w swojej głowie. 
Syriusza już nie ma. 
Oliver z zaskoczeniem przyznaje, że czuje się dobrze w posiadłości Potterów. Jakby to było miejsce, które mógłby bez przeszkód określić domem, chociaż jest tutaj pierwszy raz w życiu i żadna z licznych pamiątek na kominku nawet nie przypomina tych, które on pamięta z dzieciństwa na Grimmuald Place 12.
To prawdopodobnie kwestia pieprzonych, kwiatowych mebli, myśli sobie. One zawsze sprawiają, że człowiek jakoś tak mięknie w środku. To tak, jakby kopać starszą panią lub odmówić dokładki własnej babci. To po prostu nie w porządku. 
Arthur zaczyna przeglądać album, który wziął sobie z szafki. Oliver przez chwilę spogląda przez ramię brata na ruchome ilustracje tak, jakby widział je pierwszy raz w swoim życiu, po czym odrywa od nich wzrok i faktycznie skupia się na półce z pamiątkami. 
Kwiaty, które kiedyś tutaj stały, już dawno zwiędły i zapadły się do środka flakonu. Z jakiegoś powodu stojący obok niego słonik ma ułamaną trąbę, ale Oliver wątpi, by odpadła sama, gdy dom został opuszczony. Bierze figurkę w ręce i patrzy na nią przez chwilę, zastanawiając się, co musiało być w niej niesamowitego, by zajmowała tak ważne miejsce w domu, mimo jej oczywistych wad.
Odstawia słonika na jego miejsce i bierze do ręki jedno z wielu zdjęć, które zajmują tę półkę. Jest ze ślubu Jamesa i Lily. Jego poznaje bez problemu, gdy okręca swoją żonę ubrany w jasną szatę ślubną. Przygląda się uważniej Lily. 
Nie poznałby jej. Z tamtą niską, zdecydowanie za chudą dziewczynką nie łączy jej nic. Zdjęcie jest, co prawda, czarno białe, więc może zgadywać, że rude włosy pozostały takie same, ale nie ma pewności. Nudna, klasyczna suknia leży na niej dobrze i podkreśla ładną sylwetkę kobiety.
— Niezła laska — mruczy sam do siebie.
— Kto? — pyta Arthur, podnosząc głowę znad albumu.
— Lily Evans — odpowiada Oliver i podchodzi ze zdjęciem do brata. — Ups, przepraszam, Potter. — Staje obok niego, podając mu ramkę. Arie przygląda jej się z zaciekawieniem, a Oliver nie jest pewien, czy chodzi o Jamesa, jego żonę, czy sam fakt magicznego ślubu, który gdzieś tam majaczy w tle.
Wbrew sobie zaczyna się przyglądać scenerii za nimi, stołom uginającym się od jedzenia i majaczącym w tle sylwetkom ludzkim.
— Ollie… — Głos Arthura robi się nieswój. Jest zmartwiony. — To nie jest zwykłe zdjęcie. 
Nim zdąży zapytać, dlaczego jego brat tak myśli, ten wskazuje mu posadzkę uchwyconą na zdjęciu. Oliver jeszcze chwilę nic nie dostrzega, póki w tym, co wziął za łączenia drewna, nie zauważa tekstu, a dokładniej adresu.
Arthur patrzy na niego z mieszaniną szoku i smutku. On też zaczyna rozumieć, co to oznacza i kto tutaj zostawił, a to napawa swojego rodzaju żalem oraz złością. Zaczyna przeklinać upartość Gryfonów, a w tym samego Jamesa, który odciął się od czegoś, co sprawiało mu ból i nigdy nie pomyślał, że to właśnie tutaj znajdzie to, czego tak uparcie szukał
— Ona zostawiła mu wskazówkę. Na jebanym zdjęciu.
Oliver nie może uwierzyć, że patrzy na okazję, która była przedawniona od czterech lat.
Barty zastanawia się, co poszło nie tak. Bo coś musiało pójść. Inaczej Czarny Pan nie zbierałby ich wszystkich w swoim gabinecie. No może nie wszystkich, bo tylko wewnętrzny krąg, ale to wcale nie poprawia mu humoru. I fakt, że Rosier dalej nie przyszedł.
„Ciekawe, czy siedzi dalej z Selwyn”, zastanawia się, błądząc wzrokiem po twarzach zebranych. Yaxley, Lestrange, Malfoy, Lestrange, Avery, Lestrange – więcej ich nie mieli? – Rookwood. Rosiera faktycznie brak, ale chyba był w Ministerstwie tego ranka. Barty jest pewien, że go widział.
A może nie? 
Czarny Pan wstaje zza biurka, chociaż się nie prostuje. Opiera dłonie na ciemnym drewnie, pochylając się w ich stronę i obdarzając każdego z nich uważnym spojrzeniem. Barty’ego przechodzi dreszcz ekscytacji, gdy Pan na niego patrzy. Ma ochotę się śmiać, gdy Malfoy zauważalnie kurczy głowę w ramionach. „Zbyt delikatny jest”, przechodzi mu przez myśl. „Zbyt delikatny i zbyt tchórzliwy”. 
— Rowle ostrzegł Pottera — zaczyna jego Pan, a dobry humor Barty’ego odchodzi w zapomnienie. — Rowle go ostrzegł… — powtarza powoli, ponownie patrząc na nich wszystkich. — Skąd wiedział? — pyta spokojnie, ale atmosfera nie jest ani trochę spokojna. Można ją kroić nożem. — Ktoś z was jest mi w stanie odpowiedzieć na to pytanie?
Nikt się nie odzywa. Barty czuje się jak najbardziej spokojny, przecież nic nie zrobił i nic nie powiedział. Dlaczego miałby się w takim układzie bać swojego Pana? Reszta spogląda po sobie nieufnie, jakby zastanawiając się, na kogo zwalić winę. Ma ubaw, gdy na nich patrzy. Przecież Czarnego Pana nie da się oszukać. 
— Ja mogę. — Bellatrix podnosi rękę, uśmiechając się w typowy dla siebie drapieżny sposób. Chyba jako jedyna, oprócz Barty’ego, nie boi się tutaj ich Pana. — Bo to byłam ja.
Zapanowuje poruszenie. Ktoś krzyczy „zdrajczyni!”, obok Barty’ego Avery porusza się gwałtownie, a Malfoy wygląda tak, jakby miał się zaśmiać ze szczęścia. On za to czuje jedynie ekscytację, bo oto Bella, najbardziej oddana śmierciożerczyni z nich wszystkich, sprzeciwiła się ich Panu. Co za niespodziewany przebieg wypadków!
Liczy na to, że jego Pan ją ukarze. Rzuci na nią słodkie Crucio, a kobieta będzie wiła się u jego nóg niczym robak. Że będzie błagała o litość, że będzie płakała, że przestanie zachowywać się jak królowa świata, którą nie jest. 
A mimo to Pan patrzy na nią spokojnie, jakby ta rewelacja go w ogóle nie zaskoczyła, jakby się tego spodziewał. Spodziewał się? Jego Pan mógł być aż tak wspaniały, by przewidzieć zachowanie nawet kogoś tak nieobliczalnego, jak Bella?
— Chciałam, by było ciekawiej — odpowiada jak gdyby nigdy nic kobieta, gdy cały zamęt trochę ucicha. 
Pan uśmiecha się jedynie kącikami ust.
— Było. Nawet myślał, że może się ze mną mierzyć na różdżki. Zabawni ci Gryfoni, gdy przyciśnie się ich do ściany.
Barty żałuje, że jego Pan nie jest wściekły, ale nie pokazuje tego po sobie. Nie chce zepsuć mu humoru. Poza tym Bella jest wierna i Pan jej ufa. Nigdy go nie zawiodła, więc kim byłby Barty, gdyby podważył zdanie swojego Pana? Zostawia opinię o kobiecie dla siebie.
Skoro sprawa rozwiązana, wychodzą z gabinetu i kierują się do Atrium. Przedstawienie jest już prawie gotowe.
Uśmiecha się do siebie w duchu. Nareszcie, po tylu latach, pozbędą się wszelkiego robactwa ze swojego świata. Czuje się wręcz lżejszy z tego całego podniecenia, które go wypełnia. Już są krok od celu. Spogląda na zegarek na swoim nadgarstku. Jeszcze dwie minuty. Dwie minuty i ich marzenie stanie się rzeczywistością. 
Jego Pan wchodzi na mównicę. Oni stają za nim. Barty spogląda na ludzi, którzy tłoczą się w Atrium i patrzą z wyczekiwaniem. „Patrzcie, patrzcie”, mówi sam do siebie, „patrzcie na ten piękny upadek, który dany wam było oglądać”. 
— Moi drodzy — zaczyna Pan rzeczowym tonem. — Doszła nas wiadomość…
Niespodziewanie Pan przerywa i chwyta się za pierś. Barty nie widzi jego twarzy ze swojego miejsca, ale nie podoba mu się to, co się dzieje. Gdy jego Pan zaczyna się osuwać po mównicy, to on jest pierwszym, który pomaga mu utrzymać się na nogach. 
Nie wie, co się dzieje. Nie słychać wybuchu, a powinno być, w końcu już czas, JUŻ CZAS. Wyprowadza swojego Pana z Atrium i zastanawia się, kto zawinił, czyja to wina, kto zniszczył całe ich marzenie?
Jednak jedyna osoba, która przychodzi mu do głowy, to właśnie jego Pan. Bo to był jego pomysł, by zaangażować w to Pottera, by zrzucić wszystko na niego, gdy oni proponowali kogoś głupszego, kim łatwiej manipulować, kto na pewno wykonałby plan. 
Barty prowadzi słaniającego się Voldemorta z powrotem do jego gabinetu, gdy reszta stara się opanować spanikowany tłum. Pomaga mu usiąść na kanapie i dopiero teraz słyszy, że jego Pan coś mówi pod nosem. Pochyla się do niego ostrożnie.
— Wyrwał się… 
— Nie doceniłeś go. — Barty nie wie, dlaczego w ogóle się odzywa, ale czuje potrzebę, by mówić. — Byłeś taki pewny siebie, a przechytrzył cię… Gryfon.
Jego Pan nie wydaje mu się już taki wielki i potężny. Właściwie okazuje się… zwyczajny. Nudny. Jak każdy inny. Barty jest w szoku, ale przestaje już odczuwać jakiekolwiek uwielbienie dla swojego Pana. Czuje się tak, jak wtedy, gdy dowiedział się, że jego ojciec wcale nie włada całym Wizengamotem, że ze wszystkimi się musi układać i nie ma takiego szacunku, jaki wmawiał Barty’emu w młodości. 
Jest głęboko rozczarowany. 
— Uważaj na swój język, Crouch — poucza go, ale dalej trzyma się za pierś i nie może wyprostować. 
— Nie. Nie będę. — Patrzy na niego z góry. — Nie będę słuchał kogoś, kto przegrał z Gryfonem. — Wyciąga różdżkę i celuje nią między oczy mężczyzny. Widzi zaskoczenie w jego oczach. Widzi strach. — Nie będę słuchał kogoś, kto boi się umrzeć.
Remus przekręca klucz w drzwiach i wchodzi do swojego nowego mieszkania. Pachnie kurzem, kawą i książkami, czyli tak jak powinno pachnieć w domu. Przynajmniej w jego mniemaniu. 
Wtacza się razem ze swoim starym, szkolnym kufrem do środka. Po prawej mieści się mała kuchnia, po lewej salon, będący równocześnie jedynym pokojem w mieszkaniu. Drzwi od łazienki są na końcu korytarza. Idealna kawalerka. 
Parzy sobie malinową herbatę, by ochrzcić swój mały kąt. Dobrze jest wrócić do Londynu, nawet jeżeli kojarzy on się z czasami wojny. Właściwie już powoli zaczął tracić nadzieję, że jeszcze kiedyś będzie mógł swobodnie chodzić po tym mieście, a dzisiaj nawet spotkał Mary, która z przejęciem opowiadała o tym, jak dostała pracę w aptece Sluga i Jiggera i pierwszego dnia rozsypał jej się cały litrowy słoik z oczami traszki. Uśmiecha się sam do siebie i bierze łyk herbaty, siadając na parapecie kuchennego okna. 
Na dworze pada, ale to nic. Przyjemny szum go uspokaja. Brakowało mu tego. Właściwie wyszedłby nawet na ten deszcz, by przespacerować się i oczyścić umysł, ale James prosił go, by został w domu, bo ktoś chce się z nim spotkać. James pewnie znów wpadł na jakiś szalony pomysł, jak to on. 
A jak będzie chciał zeswatać go z kimś? 
Remus szybko odrzuca od siebie tę myśl. To nie w stylu Jamesa, by tak wchodzić komuś z butami w życie. Co nie zmienia faktu, że umawianie go na jakieś spotkania w ciemno (w jego własnym domu!) też do Jamesa nie pasuje. 
Ale Remus nie wydaje się urażony. Właściwie to cieszy się z samego faktu, że jego przyjaciel jest szczęśliwy. Że od kiedy wszystko wróciło do normy, James zdaje się stawać na powrót sobą – szczęśliwym, narwanym łobuzem, którym zawsze był. 
Pociąga wielkiego łyka z kubka, nawet jeżeli herbata jest dalej bardzo gorąca. Przypomina mu się wszystko, co słyszał o Jamesie. O tym, jak się zachowywał przez te cztery lata. I to go bardzo martwiło. I jeszcze jego zapewnienia, że musi gdzieś pilnie wyjechać, ale na pewno wróci i wszystko będzie znowu dobrze. Remus nie wie, co James knuje, ale się o niego martwi.
Martwi się o wszystkich, którzy brali udział w tamtym zamieszaniu. Nawet o Bartemiusza Croucha, który podobno zabił Voldemorta. 
Remus nie rozumie, co nim kierowało. Był w wewnętrznym kręgu, towarzyszył Voldemortowi, od kiedy opuścił progi Hogwartu, a mimo to go zabił. I jedyną rzeczą, którą za to chciał, była stała pozycja przewodniczącego Wizengamotu. Tak, jakby nie wybawił czarodziejskiego świata od najgorszego czarnoksiężnika w historii.
Albo Evan Rosier, który kazał aurorom złapać wszystkich przedstawicieli wewnętrznego kręgu. To też jest niezrozumiałe dla Remusa, ale podobno dużą rolę odegrała tutaj Deyna Selwyn. Nie ma pojęcia dokładnie, jaką. 
Ogólnie ma wrażenie, że część tej historii ciągle mu umyka, szczególnie ta między Jamesem a pracującymi w ministerstwie Ślizgonami, która podobno zaczęła się od Thorfinna Rowle’a, kimkolwiek on jest.
Nim się ogląda, wypija całą herbatę i bawi się jej resztką, kręcąc kubkiem. Powinien się rozpakować. Może faktycznie to będzie jakieś zajęcie (gdy zdecyduje się to zrobić ręcznie, ale co innego ma do roboty?), nim przyjdzie osoba przysłana przez Jamesa? Jednak gdy tylko schodzi z parapetu, rozlega się pukanie. 
Remus odkłada kubek do zlewu i podchodzi do drzwi. Za nimi stoi mężczyzna, który kogoś mu przypomina, ale w pierwszym odruchu Lupin nie jest sobie w stanie przypomnieć stąd zna te czarne włosy i niebieskie oczy. A jest pewien, że już je kiedyś widział. 
Mężczyzna zaczerpuje oddech i mówi niespodziewanie:
— Kurwa, ale niezręcznie.
Deyna Selwyn patrzy smutno, jak Warric pakuje wszystkie swoje rzeczy. Przyzwyczaiła się do niego, do tego, że ich departamenty miały przerwy w podobnych godzinach i jak ją dopingował w rozmowach z Francją. 
Puka niepewnie w otwarte drzwi, bardziej dla zasady niż z konieczności, i uśmiecha się do niego lekko. Warrick odkłada resztę rzeczy do pudełka i zostawia pakowanie się na później. 
— Deyna.
— Będzie nam brakowało pana, panie Yaxley.
— Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów na pewno. — Mężczyzna uśmiecha się do niej serdecznie. — Zaproponowałbym ci herbatę, ale już niewiele tutaj zostało. — Otacza wzrokiem cały swój były gabinet i wzrusza ramionami. — Możemy zejść do stołówki, jeżeli masz ochotę.
— Chyba wolałabym nie…
— Masz rację, mnie też trzęsie na samo wspomnienie, jak ohydna jest.
Deyna śmieje się cicho, ale gdy wraca wzrokiem do pełnego pudła, ogarnia ją smutek.
— Daleko się pan wyprowadza? 
— Tak daleko, jak Lio będzie chciała. To bardziej jej decyzja. Jadę z nią, bo jestem okropnym, przewrażliwionym ojcem — przyznaje cicho i pociera nos zakłopotany tym, że dalej trudno jest mu puścić swoją dorosłą córkę gdzieś samą. 
— Ale nie będzie pan jej robił nalotów do domu? 
— Tylko raz w tygodniu.
Tym razem śmiech Deyny wypełnia całe pomieszczenie, a Warrick uśmiecha się do niej szczerze.
— Mam nadzieję, że pan i pana córka będziecie szczęśliwi, gdziekolwiek nie pojedziecie.
— A ja mam nadzieję, że znajdziesz sobie w końcu porządnego męża. Taka śliczna kobieta jak ty nie powinna być sama.
Mężczyzna dorzuca jeszcze kilka osobistych pamiątek do pudełka i zabiera ze sobą, wychodząc z gabinetu.
— Właściwie… — Deyna zatrzymuje go w progu, kręcąc pierścionkiem na palcu. — To mam już narzeczonego. — Rumieni się lekko, chociaż nie chce. Nie przywykła do tego, by tak łatwo okazywać emocje, ale to może być wina Warricka lub ciąży. Albo obu tych rzeczy na raz. 
— Więc mam nadzieję, że to odpowiedni facet.
— Ja też. 
Lily odrzuca od siebie książkę w momencie, w którym słyszy pisk Harry’ego, i wybiega z salonu. Jest pełna najgorszych przeczuć, gdy wpada do dziecięcego pokoju, gdzie jej czteroletni syn niszczy fort z drewnianych klocków ubrany w swoją piżamkę z dinozaurem. Lily patrzy w szoku na chłopca, który leży na podłodze, dewastując pozostałości po forcie i nie zdaje sobie sprawy z tego, że na śmierć wystraszył swoją matkę. 
Masuje twarz i podchodzi do niego.
— A co to za wielki i straszny potwór? — pyta, skradając się na czworaka. — Chyba muszę go… zjeść! — Porywa syna w swoje ramiona i udaje, że go gryzie, a Harry krzyczy głośno i jeszcze głośniej się śmieje.
— Nie możesz mnie zjeść!
— A co czemu? 
— Bo jesteś mamą! 
Chłopiec chichocze, gdy matka go trzyma go w ramionach.
— Och, faktycznie.
Dom ponownie wypełnia pisk dziecka, gdy Lily łaskocze małego mężczyznę swojego życia. Właściwie tarza się z nim po podłodze, dopóki nie rozlega się dzwonek do drzwi. Spogląda na dziecięcy zegarek na ścianie i stwierdza, że na jej zamówioną paczkę jest o dzień za wcześnie, a na kuriera trochę za późno, więc prosi syna, by został w pokoju, i idzie otworzyć drzwi. Chowa różdżkę za plecami i wygląda przez judasza. 
Zamiera na chwilę, czując uderzenie gorąca. Czuje się tak, jakby cały świat się kręcił, a ona razem z nim. Jej mózg robi sobie z niej żarty, musi sobie robić. Bo przecież…
To niemożliwe.
Powoli otwiera drzwi, wolniej, niżby myślała, że potrafi, i spogląda na mężczyznę po ich drugiej stronie. Patrz na niesforną czuprynę, zawadiacki uśmiech, a na końcu w ciepłe, brązowe oczy. Zanim jest w stanie dobrze pomyśleć, że on naprawdę stoi przed jej drzwiami i patrzy na nią tak, jakby była całym centrum wszechświata, wyrywa się z jej ust:
— Jim…
Znalazł ją.

Fin

Etykiety: , , , , , , , , , ,

Komentarze (0):

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna