22 sty 2014

[BEZRUCH] Amerykański styl

Selwynowie mieszkali w Dolinie Godryka od dwudziestu lat. Pani Selwyn, niegdyś Almea Gamp, zawsze mówiła, że w tym miejscu jest coś magicznego i nie wyobrażała sobie, by mogła wychowywać dzieci gdzieś indziej.
Ich dom był duży. Miał dwa piętra, pomalowany był na słoneczną żółć, która kontrastowała z brązową dachówką i uszatkami wokół okien tego samego koloru. Almea Selwyn uwielbiała kwiaty, więc na każdym balkonie i parapecie stała przynajmniej jedna doniczka, a pracowite skrzaty dbały o to, by regularnie podlewać, pielęgnować i czyścić nawet najmniejszy listek „każdego ze skarbów swojej pani”.
Jonah Selwyn, który rzadko bywał w domu dłużej niż kilka godzin poświęconych na sen, nie zwracał uwagi na żadne rośliny. Interesowały go pieniądze, kwoty, które wydawała jego żona na ubrania i oceny jego dzieci.
A jak już przy dzieciach jesteśmy, młodych Selwynów była trójka. Najstarszy, Christopher i jego dwie młodsze siostry, Jennefer i Katherina.
Christoper był wysokim, jasnowłosym mężczyzną o ciemnych oczach swojego ojca i mocno zaznaczonym podbródku. Skończył Hogwart dwa lata temu i pracował w Departamencie Magicznych Gier i Sportów, chociaż, jak na ironię, nienawidził Quidditcha i wszystkiego, co było z nim związane.
Najmłodsza córka, Katherina, również była jasnowłosa i miała ciemne oczy, a jej twarz przypominała kształtem serce. Pani Selwyn była przekonana, że za trzy lata, kiedy jej „promyczek” skończy szkołę, będzie najbardziej rozchwytywaną partią w magicznym świecie, a pani Selwyn bardzo zależało na tym, by jej córka znalazła sobie przystojnego i bogatego męża. Zwłaszcza bogatego.
Środkowe dziecko, Jennefer, nie miała blond włosów matki, ani ciemnych oczu ojca. Jenie w genach trafiły się czarne włosy po dziadku i zielone oczy Almei. Była bardzo wysoka, jak na dziewczynę, chuda i miała pociągłą, ale urodziwą twarz. W tym roku skończyła Hogwart i Merlin jeden wiedział, co chciała dalej zrobić ze swoim życiem.
Pani Selwyn nie była zadowolona ze swojego drugiego dziecka, a pan Selwyn nie interesował się Jeną. A raczej nie interesował się nią, dopóki nie dowiedział się, że chodzi z Regulusem Blackiem, synem tej kobiety. Nie ważne jak przystojnym i bogatym młodzieńcem był Regulus, Jonah przyrzekł sobie kiedyś, że jego rodzina nie połączy się z rodziną Blacków, póki on żyje. 
(Nigdy nie przyznał się żonie do romansu z Walburgą Black, żywiołową kobietą, która, jak żadna inna, potrafiła rozpalić żar w jego piersi i doprowadzić do szaleństwa tak po prostu. Walburga Black była tą częścią życia Jonah Selwyna, do której nie chciał się przyznać nawet przed samym sobą).
Tak więc Jena potajemnie spotykała się z Regulusem w szkole, a gdy przyszło do zakończenia nauki, równie potajemnie wybrała się z nim na imprezę, którą zorganizował jego brat, Syriusz, na Grimmauld Place 12. Z imprezy tej nie pamiętała kompletnie nic, oprócz tego, że całowała się z Regiem na jego łóżku.
W późniejszym czasie nie musiała już sobie przypominać, co zaszło, ponieważ siedząca naprzeciwko niej magomedyczka z pobłażliwym uśmiechem na ustach powiedziała jej, że jest w ciąży. Jedynym, o czym wtedy pomyślała Jennefer, był śmiech, ale jak przystało na dziewczynę z dobrego domu, zatrzymała to dla siebie.
— To chłopiec.
25 sierpnia 1979r.

Regulus wyglądał, jakby miał się rozpłakać. Oczywiście, tylko przez chwilę obnażył przed Jeną swoje uczucia, ale to wystarczyło, by dziewczynę ścisnęło w dołku. Ale właściwie czego ona się spodziewała po dziedzicu rodu Blacków? Że będzie się cieszył, że jego dziewczyna, która nie była jego narzeczoną, jest w ciąży? Wydawać by się mogło, że Jennefer, jak na Krukonkę przystało, będzie przygotowana na taką reakcję i za chwilę wybrnie z niej z wdziękiem i szykiem, ale ona tylko opadła ciężko na kanapę obitą zieloną skórą i schowała twarz w dłoniach.
Miała ochotę płakać. Tak po prostu. Tak jak wtedy, gdy w czwartej klasie płakała w łazience po tym, jak Syriusz Black rozbił jej kałamarz nad głową, oblewając tuszem na środku korytarza przed całą szkołą. Regulus ją wtedy pocieszał, pamiętała to. Właściwie, tylko dlatego zaczęła się z nim później spotykać. Ponieważ był dla niej miły. Syriuszowi zawsze odmawiała, chociaż kilkakrotnie w późniejszych latach chciał się z nią umówić, jakby zapomniał, że Jennefer jest tą samą „smarkulą z kolorowymi spinkami”, której lubił uprzykrzać życie.
— Musisz wyjechać. — Regulus miał zdecydowany głos, jakby był pewny tego, co mówi. — Musisz wyjechać z Anglii. Tutaj już nie jest bezpiecznie. Jen, spójrz na mnie. — Klęknął przed nią i wziął ją za ręce. — Będzie wojna. Ostatnią rzeczą, jakiej bym chciał, jesteś ty z dzieckiem pośród tego zamieszania. Rozumiesz?
— Nie mów, że wierzysz...
— Wierzę. I jestem prawie pewien, że tak się stanie. Słuchaj, Jen. Dam ci pieniądze ze spadku po ojcu. Kupimy dom, gdzieś daleko stąd, gdzie nikt cię nie znajdzie i nie skrzywdzi. — Pokręcił głową, zastanawiając się nad czymś przez chwilę. — Jest jakieś miejsce, które chciałabyś zobaczyć?
Jenie przez głowę przebiegło mnóstwo takich miejsc. Paryskie muzea, koniecznie Luwr, Schloss Sanssouchi pod Poczdamem, bawarski zamek Ludwika II, Pragę... Było tyle zakątków, do których Jena chciała się wybrać, ale tylko jeden, w którym nikt nie próbowałby jej szukać.
— Nowy Jork.
Regulus jej nie uwierzył i przez chwilę myślał, że żartuje. Ale Jena się nie uśmiechała. Była jak najbardziej poważna i nie zamierzał zmienić swojej decyzji.
— Niech cię, Jennefer...
Jedną z głupszych rzeczy, jakie Regulus zrobił w życiu, było poproszenie Jonah Selwyna o rękę jego córki. O mało nie dostał klątwą rodową między oczy, a znając klątwy rodowe swojej rodziny, nie chciał poznać tych selwynowskich. Jednak, jeszcze głupszą rzeczą było przyznanie się, że Jennefer jest z nim w ciąży i sprawdzenie, czy Selwyn nadal obstaje przy nieudzieleniu im błogosławieństwa.
Jeszcze nigdy tak szybko nie uciekał z cudzego domu.
Ustalili z Jeną, że kupią dom na Brooklynie pośród mugoli (właściwie, Reg nie chciał się na to zgodzić przez prawie pół godziny, ale Jena miała zbyt mocne argumenty, by ją przekonał do swoich racji. A co, jeżeli zwolennicy Sam-Wiesz-Kogo będą chcieli mnie znaleźć? Albo, co gorsza, mój ojciec będzie chciał to zrobić?). Jena będzie udawać dziewczynę z zagranicy, co było przecież prawdą. Nikt nie musiał wiedzieć, że jest czarownicą. Ta informacja nie była im potrzeba do szczęścia.
Ponadto, Jena wiedziała, że w Nowym Jorku jest magiczna dzielnica. Nie dwie ulice na krzyż, jak w Londynie, tylko cała dzielnica przeznaczona dla czarodziei. Była podniecona na samą myśl o niej.
30 sierpnia 1979r.

Spotkali się w pokoju Jeny. Mieścił się on na poddaszu, więc Regulus musiał wlecieć do niego na miotle. Na tyle cicho, by nie zbudzić smoka. To znaczy, Jonah Selwyna. Jennefer spakowała już większość rzeczy w swój kufer, kufer swojego brata i siostry, a i tak w pokoju pozostało jeszcze mnóstwo przedmiotów, które chciałaby zabrać ze sobą.
Regulus ostrożnie wszedł do środka, gdy Jena otworzyła mu okno. Nie zdążył się dobrze rozejrzeć, gdy nagle pocałowała go w usta.
— Wszystkiego najlepszego. — Uśmiechnęła się do niego i podała mu prezent urodzinowy zapakowany w zielony papier z czarnymi kotkami. — Mam nadzieję, że ci się spodoba.
W pudełeczku był srebrny zegarek na rękę z okrągłą, czarną tarczą i srebrnymi wskazówkami oraz cyframi.
— Magicznie ustawia godzinę w miejscu, w którym jesteś. Wiem, że często krążysz pomiędzy Londynem a Paryżem, więc nie będziesz musiał już przestawiać zegarka.
Regulus wyjął zegarek z pudełeczka i założył na prawy nadgarstek. Reg był leworęczny od pisania zaczynając, poprzez używanie różdżki, na krojeniu nożem kończąc.
— Dziękuję. — Oddał pocałunek i rozejrzał się po jej pokoju.
Był tutaj po raz pierwszy. Raz zaryzykował spotkanie pierwszego stopnia z panem Selwynem i raczej się to w najbliższej przyszłości miało nie powtórzyć. Pokój był błękitny, a pod ścianą stały meble z orzecha z mosiężnymi rączkami. Były dwie, obecnie puste, szafki na książki, ogromna komoda pod oknem, trzydrzwiowa szafa z lustrem i dwuosobowe łóżko z idealnie złożoną pościelą. Nie było biurka, a niewysoki stolik do kawy pośrodku pomieszczenia z dwoma krzesłami. To właśnie na nim stały trzy pomniejszone do wielkości pudełek od zapałek kufry.
— To wszystko?
Jena westchnęła smutno i rozejrzała się tęsknym wzrokiem po pokoju.
— To nawet nie jest połowa tego, co chciałbym zabrać. Jak się tam dostaniemy?
Regulus zdjął z szyi złoty łańcuszek bez wisiorka. Podszedł do stolika i włożył wszystkie trzy kufry do kieszeni. Jennefer wcześniej zmniejszyła ich wagę, więc ich ciężar był praktycznie nieodczuwalny.
— To świstoklik zaprojektowany przez Frana. — Wytłumaczył. — Jeżeli rozerwiemy go, przeniesie nas w zakodowane miejsce. Poprosiłem Frana, by go dla mnie zrobił. Mam nadzieję, że niczego się nie domyślił. Jesteś gotowa?
Jennefer po raz ostatni rozejrzała się po swoim już byłym pokoju. Będzie jej brakowało tego miejsca. Kiwnęła Regulusowi głową i złapała łańcuszek. Gdy chłopak go zerwał, poczuła ucisk w pępku, towarzyszący teleportacji, i zaczęła się skręcać, przenosząc w inne miejsce.

Aportowali się w sercu Central Parku. A przynajmniej na to stawiała Jennefer, gdy zewsząd otoczyły ją drzewa i mnóstwo zieleni. W Nowym Jorku było późne popołudnie, ludzie wracali z pracy. Z każdej strony słyszała szum samochodów, wycie klaksonów i ludzkie odgłosy. Było tutaj okropnie głośno. Ta okolica całkiem różniła się od spokojnej Doliny Godryka, którą Jena naprawdę lubiła. Złapała Regulusa za rękę i pozwoliła się poprowadzić w tylko jemu znanym kierunku.
Po drodze Reg starał się jej przekazać wszystko, co udało mu się dowiedzieć o amerykańskiej społeczności czarodziejów. Na początku zaznaczył, że mają inną walutę. Posługują się pieniędzmi mugoli, ponieważ ich społeczeństwo jest z nimi ściśle powiązane i tak jest im wygodniej. Wymienił trochę galeonów na dolary, ale w razie czego będzie mogła to zrobić w banku, jeżeli poprosi pracownika, by zajął się jej „magiczną lokatą” (Regulus stwierdził, że ta nazwa jest tak idiotyczna jak sami Amarykanie).
Złapali mugolską taksówkę, chociaż Reg bardzo niechętnie skorzystał z jej usług. Od razu zamknął osłonkę w samochodzie i rzucił Muffliato, by kierowca ich nie podsłuchiwał.
Kontynuował, że przejście do magicznej dzielnicy jest w każdej kawiarni Starbucksa w ostatniej toalecie po lewej stronie. Niczym w Ministerstwie Magii, tyle że nie musi się spłukiwać (a jest to wręcz niepożądane), tylko uderzyć dwa razy różdżką w ścianę.
Na pytanie, skąd to wszystko wiedział, Regulus nabrał wody w usta i powiedział tylko tyle, że od znajomego.
Zanim dojechali na Brooklyn minęła prawie godzina z powodu korków, a Regulus stwierdził trzy razy, że nienawidzi taksówek. Jena zaczęła się z niego śmiać już po drugim razie.
Domek był mały, wąski i jedno piętrowy, ale miał śliczny ogródek przed wejściem i dokładnie trzy schodki. Jenie od razu spodobały się turkusowe drzwi i ściany w ceglastym kolorze. W środku dom był oblepiony kwiecistymi tapetami, które Jennefer skojarzyły się z domem jej babci w Liverpoolu. Jena bardzo lubiła swoją babcię, więc z uśmiechem oglądała małą kuchnię po lewej stronie od wejścia i w miarę duży salon po prawej. Na górze były dwa pokoje i łazienka. Dokładnie zaplanowała sobie, że ten mniejszy będzie sypialnią jej i Regulusa, a ten większy będzie dla dziecka.
Reg przywrócił jej kufry do naturalnych rozmiarów i zostawił je w salonie (nie mógł patrzeć na te babcine kwiatuszki. Kto w tak niecny sposób oszpecił ten dom?). Znalazł Jenę na górze, gdy leżała na łóżku, wpatrzona w sufit. Usiadł obok niej, biorąc ją za rękę.
— Ten dom bardzo mi się podoba. Już nawet wiem, jak go urządzić. Kuchnię przemalujemy na kremowo i kupimy do niej białe szafki. W salonie postawimy duży stół i wszystkie książki, które przewiozłam. Koniecznie musimy mieć dwuosobową kanapę i dwa fotele. Koniecznie. Do tego, zawsze chciałam mieć komplet wiklinowych mebli na tarasie, a łazienka nich będzie kawowa, a nie niebieska. To będzie nasza sypialnia, a obok pokój dziecka. — Uśmiechnęła się do Regulusa, ale natychmiast przestała, widząc jego minę. — Ty... ty nie zostajesz, prawda?
Regulus pokręcił przecząco głową, ściskając mocniej jej dłoń.
— Nie. Będziesz bezpieczniejsza, jeżeli nie zostanę z tobą. Przykro mi, Jena.
Jennefer usiadła na łóżku, nerwowo przeczesując palcami ciemne włosy. To nie tak miało wyglądać. Dobrze, było trochę do dupy na starcie, ale przecież była tutaj ona i Regulus, poradziliby sobie, byliby rodziną. Dlaczego wszystko musiało się zepsuć? Dlaczego nie mogła go mieć przy sobie? Co takiego w życiu zrobiła, że Merlin ją tak pokarał?
Przez chwilę przez głowę przebiegła jej okropna myśl, że Regulus mógłby być...
— Pokaż mi swoje ramię.
— Jena...
— Proszę.
Regulus zrezygnował. Nie chciał robić jej przykrości. Chciał, by spróbowała się cieszyć nowym domem, miejscem, perspektywami. Nie chciał, by myślała o wojnie. O Czarnym Panie. O wszystkim, co się z nim wiązało.
Rozpiął mankiet koszuli i podciągnął do góry rękaw. Na jego jasnej skórze widniał Mroczny Znak, który zdawał się pulsować i poruszać. Jena patrzyła na niego wielkimi oczami, po czym obciągnęła rękaw Regulusa, zakrywając tatuaż.
Przez chwilę zrobiło jej się słabo i musiała oprzeć czoło o ramię Blacka, by się uspokoić. Wdech. Wydech. Tak to się robi, Selwyn. Trzeba odzyskać panowanie nad swoimi emocjami i podejść trzeźwo do tego. Nawet jeżeli musisz się zmierzyć z tym, że twój cud chłopak jest Śmierciożercą.
— Kocham cię, Reg. A ty mnie choć trochę kochasz? — Zapytała, nadal nie patrząc na jego twarz. Ściskała jego dłoń z całych sił, chociaż nie zdawała sobie z tego sprawy.
— Kocham cię, Jena.
— Obiecaj mi, że jeżeli kiedyś będziesz miał okazję zrobić coś dobrego, zrobisz to. Bez względu na konsekwencje. Obiecaj mi to, Reg.
Regulus długo patrzył w jej oczy, szukając w nich chociażby oznak zwątpienia, by wykorzystać je na swoją korzyść. Jednakże, Jennefer była pewna swego jak nigdy, więc Reg nie miał wyboru. Mógł albo ją zranić... albo zranić siebie.
Wybór był oczywisty.
— Obiecuję. — Prawdopodobnie zrobiłeś właśnie najgłupszą rzecz w swoim życiu, Black, ale czego się nie robi dla Jennefer Selwyn, prawda?
— Zostań na noc. Przynajmniej dzisiaj.
Nie umiał się nie zgodzić.
5 września 1979r.

Jenę obudziło pukanie do drzwi. Znajdowała się jeszcze w objęciach Morfeusza i nie miała ochoty ich opuszczać. Niestety, pukanie też nie zamierzało dać za wygraną, zmuszając Jenę do jakiejkolwiek reakcji. Zeszła na dół w ciemnym szlafroku i otworzyła drzwi nieproszonemu gościowi, wyglądając niczym ofiara tornada.
— Tak?
— Dzień dobry. Jestem Charlie Fox, a to mój syn, Danny. Jesteśmy pani sąsiadami, chcieliśmy się przywitać.
Charlie miał bardzo adekwatne nazwisko, ponieważ jego włosy były rude niczym lisia kita. Poza tym, chyba każdy centymetr kwadratowy jego ciała był usypany piegami. Miał ciepłe, brązowe oczy i grubo ponad metr osiemdziesiąt. Jego syn mógł mieć dwa lata, a może i nie. Chłopiec patrzył na nią dużymi, brązowymi oczami swojego ojca, ale piegi miał tylko na nosie a włosy były czarne. Miał śliczną bluzeczkę z króliczkiem.
Wyglądał jak mała wersja Regulusa Blacka.
— Am... Dzień dobry. Jestem Jena... Jena White. Miło mi.
— Przyniosłem pani burito. Trochę się rozleciało, ale zapewniam, że jest dobre.
— Dziękuję. Wejdzie pan na herbatę? Która to właściwie jest godzina...?
Zaprosiła Charlie'ego i Danny'ego do środka, prowadząc ich do salonu. Sama poszła do kuchni, zagotować wodę. Zegarek mówił, że jest dziesiąta, ale metabolizm Jeny nadal się nie przestawił do tutejszego czasu. Podgrzała wodę w czajniku różdżką i zaniosła dwa kubki do salonu. Dan bawił się poduszką z frędzlami, która leżała na kanapie. Postawiła kubek przed Charlie'em, uśmiechając się do niego.
— Skąd pani przyjechała?
Jena zmarszczyła brwi. Właściwie, nie powinna zapraszać obcych do domu. Powinna wziąć burito, podziękować za nie i zamknąć sąsiadowi drzwi przed nosem. Przecież mógł być szpiegiem Voldemorta lub seryjnym mordercą. To chyba to malutkie dziecko ją tak rozczuliło, że zignorowała instynkt samozachowawczy.
— Zza granicy. — Odpowiedziała wymijająco, ukradkiem dotykając ręką kieszeni, w której trzymała różdżkę.
— A dokładnie skąd?
— Po co panu te informacje?
— Przepraszam, nie chciałem być namolny. Po prostu rzadko widzi się samotną, młodą kobietę, która wprowadza się obok ciebie.
— Nie jestem samotna. — Jena zmarszczyła niezadowolona nos. — Mam chłopaka. Ale obecnie pracuje.
— Och, rozumiem... — Mężczyzna wyglądał na lekko zawiedzionego. — Cóż, nie będę pani przeszkadzał. Chodź, Danny, idziemy. Mam nadzieję, że burito będzie smakowało. — Wziął chłopczyka za rękę, zabierając mu poduszkę i skierował się do wyjścia. — Do widzenia.
— Do widzenia. — Jena odprowadziła go do drzwi i zamknęła je za nim kilkoma zaklęciami. Wyjrzała przez okno, widząc jak Charlie wraca z synem do domku obok.
Może faktycznie był nieszkodliwy?
Jena nie spała dobrze od kiedy przeprowadziła się do Nowego Jorku. Regulus prosił, by do niego nie pisała i nie próbowała się skontaktować w żaden inny sposób. Dobijało ją to w pewnym stopniu, ponieważ czuła się samotna i porzucona.
Usprawiedliwiała cała sytuację tym, że przecież w Anglii było niebezpiecznie. Reg się o nią martwił, nie chciał, by coś jej się stało. To naturalna, męska reakcja – opiekować się rodziną.
Powoli jej brzuch zaczynał być widoczny, więc powinna myśleć o tym, by zaopatrzyć się w jakieś ubrania ciążowe, ponieważ angielskie sukienki przywiezione z domu po pewnym czasie już nie będą pasowały. Jenie nie to jednak było w głowie. Starała się jak najlepiej poznać amerykańskie społeczeństwo i spróbować się z nim oswoić. Po części, chciała też sprawdzić, za co jej ojciec tak nienawidził Amerykanów, że powtarzał dzieciom, gdy akurat zdarzyło mu się być w domu, jacy to okropni ludzie.
Jena nie miała takiego wrażenia. Fakt, byli trochę namolni z tymi powitaniami i przynoszeniem jedzenia (chociaż było naprawdę dobre), ale Jena uznawała każdego z nich za zagrożenie i zastanawiała się, ile czasu jeszcze minie, nim zacznie mieć paranoję.
Postanowiła zacząć od Magicznego Kłębka, dzielnicy czarodziei. Tak jak mówił Regulus, wystarczyło znaleźć kawiarnię Starbucks (których było wiele) i wejść do pierwszej toalety po lewo. Gdy Jena zastukała dwa razy w ścianę, cofnęła się ona, ukazując korytarz. Jena przeszła się nim kawałek, dopóki nie doszła do drzwi. Gdy je otworzyła, poczuła się tak, jakby znalazła się znowu w centrum mugolskiego Nowego Jorku. Z tą różnicą, że ktoś przeszedł obok niej z gazetą, na której poruszały się fotografie
Jennefer pewnym krokiem wyszła przez drzwi i rozejrzała się. Ulice rozchodziły się promieniście od placu z fontanną przedstawiającą czarodzieja ujarzmiającego smoka. Dzieci bawiły się wokół niej i wrzucały drobne, by spełniła ich marzenia.
Jena spodziewała się jakiś niesamowitych magicznych sklepów, ale pierwszym, który rzucił jej się oczy, była piekarnia, z której rozchodziły się niesamowite zapachy. Po drugiej stronie był sklep z ingrediencjami, obok niego księgarnia, zieleniak i antykwariat. Reszta sklepów była w głębi uliczek. Jena pomyślała, że skoro już tutaj jest, to może zrobić większe zakupy i jednocześnie rozejrzeć się po dzielnicy.
Kupiła świeże pieczywo i duży kawałek ciasta, którego nie mogła sobie odmówić. Kilka ziół na eliksir pieprzowy czy wyciąg z rumianku. W księgarni spędziła ponad dwie godziny, zastanawiając się, czy kupić tutejszą „Historię Magii” czy „Amerykańską Historię Współczesną, czyli jaki udział mieli czarodzieje w kształtowaniu się Stanów Zjednoczonych”. Ostatecznie zdecydowała się kupić obie oraz kilka książek o macierzyństwie. Znalazła sklep z różdżkami Rickendorfa, ale właściciel miał przerwę na lunch, więc poszła dalej. Minęła alejkę z samymi restauracjami ze wszystkich stron świata. Widziała przez witrynę, jak talerze latały po sali, roznosząc zamówienia. W antykwariacie kupiła ręcznie zdobione puzderko, które ją urzekło małymi różyczkami zamiast rączek i tym, że miało zaczarowane skrytki. Zaszła do sklepu z szatami braci Levou, którzy, po krótkiej rozmowie, powiedzieli jej, gdzie najlepiej kupić ubrania ciążowe, „ale gdy już schudniesz, mademoiselle, chętnie uszyjemy coś dla ciebie”. Swoją wycieczkę skończyła w sklepie z butami, a gdy z niego wyszła, zrobiło się już ciemno.
Wyjście zaliczyła do udanych i wróciła do domu w dobrym humorze. Dopóki nie położyła się spać, była bardzo zadowolona z dzisiejszego dnia. Jednak nad ranem znowu płakała w poduszkę i przeklinała Voldemorta na wszelkie możliwe sposoby za to, że Regulus nie mógł być teraz przy niej.
Pamiętaj, mademoiselle, że nie musisz kupować spodni z wielką, rozciągliwą gumą, które będą się marszczyć i cię opinać. — Obaj bracia Levou pokręcili głowami i podkręcili wąsy. — Dużo wygodniejsze będą dla ciebie ogrodniczki. Wierz nam.
— Wierzę. Ale ja nigdy nie nosiłam spodni.
— Och...

Jena od małego chodziła w sukieneczkach i spódniczkach, ale okazało się, że kiedy jej brzuch miał zamiar pęcznieć i rozrastać się przez dziewięć miesięcy, bardziej praktyczne okazały się spodnie. Noszenie ich, nawet w przymierzalni, było krępujące. Owszem, widziała już wcześniej uczennice Hogwartu chodzące w spodniach, ale sama nigdy nie pomyślała, jakby to było. Miała komplet spódnic różnej długości, prostych sukienek w różnych kolorach, ale spodni nie miała żadnych. Jej pierwszymi miały okazać się jeansowe ogrodniczki.
Na początku chodziła w nich tylko po domu. Tak, by się przyzwyczaić. Później spróbowała wyjść w nich do sklepu. Gdy nikt nie wytknął jej palcem, zdecydowała się na użycie ich wraz z ich pierwotnym założeniem i zajęła się pielęgnacją ogródka (nie obyło się bez kilu sprytnie rzuconych zaklęć, ale nikt nie wymagał od Jeny umiejętności zajmowania się roślinami pokroju jej matki).
Następnego dnia kupiła sobie jeszcze dwie pary i z pewnym rodzajem satysfakcji wybrała się w nich do Magicznego Kłębka, by pokazać się braciom Levou, którzy stali się jej prywatnymi stylistami.

Fabien i Gilbert Levou. Plotka głosiła, że nie byli bliźniakami, a Gilbert jest młodszy, ale Jena wątpiła w jej autentyczność, gdy patrzyła na tę dwójkę.
Obaj mieli krótkie, brązowe włosy zaczesane na prawą stronę, równo przystrzyżone wąsy i smukłe twarze. Właściwie, to Fabien był trochę wyższy, a Gilbert miał bardziej szpiczasty podbródek, ale kto by się tym przejmował. Byli zawsze schludnie ubrani. Biała koszula, kamizelka (każdy z nich miał swoją w innym kolorze i o innym kroju), spodnie w kant i mokasyny (również w różnych kolorach). Przez szyje mieli przewieszone centymetry, w kieszeniach po pudełku szpilek, a różdżki zatknięte za ucho.
Jena lubiła do nich przychodzić i dyskutować, ponieważ bracia Levou byli nie tylko świetnymi doradcami w sprawach ubioru, ale potrafili też słuchać. A Jena potrzebowała, by ktoś ją wysłuchał, nawet jeżeli nie mogła powiedzieć całej prawdy.
I to od nich dowiedziała się, że być może podoba się Charlie'emu.
Charlie przychodził często. Właściwie, tylko na chwilę, nawet nie wchodząc do środka, by poinformować Jenę o ważnych, dla niego, sprawach. O godzinach, w których odbywają się msze (wyglądał na zbitego z tropu, gdy powiedziała mu, że jest niewierząca), o najlepszym sklepie spożywczym na osiedlu (ledwo udało jej się wybrnąć i nie powiedzieć, że robi zakupy w magicznej części Nowego Jorku), o dobrych trunkach (nawet gdyby Jena nie była w ciąży i tak by odmówiła picia z nim alkoholu) i na koniec o najlepszym przedszkolu, gdy w końcu zauważył wybrzuszenie pod sukienką Jennefer.
Jena lubiła Charlie'ego. Był sympatycznym, młodym wdowcem z małym dzieckiem, który nie zamknął się w sobie i chciał spróbować jeszcze raz w swoim życiu otworzyć się dla kogoś. Tylko dlaczego właśnie dla Jeny? Która, pomimo sprawy z Mrocznym Znakiem i Regulusem, nie potrafiła wyrzucić obrazu Blacka sprzed oczu i zasypiała, myśląc o nim przed snem. Wielokrotnie powtarzała Foxowi, że ma chłopaka, ale widać bez cielesnego dowodu nie miała żadnych szans na delikatne spławienie rudego.
Rozważała napisanie do Regulusa, by się u niej pojawił i pomógł jej naprostować sytuację. Szybko zdała sobie sprawę, że byłaby to najgłupsza rzecz na jaką by się zdobyła w swoim życiu i wyrzuciła do kosza wszystkie próbne listy, które napisała. Trzeba było stanąć z Charlie'em twarzą w twarz i pokonać problem.
19 grudnia 1979r.

— Dzień dobry, pani Jeno. — Charlie uśmiechnął się do niej, gdy Jena otworzyła drzwi. — Nie miałaby pani ochoty wybrać się na łyżwy?
Spójrz, Jeno. Dostaniesz swoją okazję szybciej, niżbyś tego chciała.
— Oczywiście, Charlie. Z przyjemnością. — Z jakiegoś dziwnego powodu jej uśmiech nie był wymuszony.
— Nie, nie, Charlie, nie w ten sposób!
Fox już któryś raz z kolei upadł na lód, nie mogąc złapać równowagi. Jena, mimo ciążowego brzucha, nie miała większych trudności z jazdą.
— Przyznaj. — Pomogła mu stanąć na nogach i przytrzymać się barierki. — Nigdy nie jeździłeś na łyżwach i chciałeś mnie po prostu gdzieś wyciągnąć. — Zaśmiała się z jego zakłopotanej miny i zarumienionych policzków. — Charlie...
— Jennefer, ja wiem, że masz chłopaka, Roberta... — zaczął nieskładnie.
— Regulusa. Jak ta gwiazda. — Charlie zmarszczył brwi. — Najjaśniejsza gwiazda w gwiazdozbiorze Lwa? Nie ważne. — Zrezygnowała z tłumaczeń, widząc, że sąsiad i tak nic nie kojarzy.
— Ale on cię nie odwiedza.
— Charlie, mówiłam ci już, że pracuje. — Przygryzła dolną wargę. Regulus na pewno nie pracował. Właściwie, może to nawet lepiej, że nie wiedziała, co robi?
— Nawet jeśli, to jaki facet zostawia dziewczynę w ciąży w obcym miejscu całkiem samą? — Fox nie dawał za wygraną.
— Odpowiedzialny. — Jena odpowiedziała mu trochę ostrzej, niż zamierzała. — Wyobraź sobie, że Regulus jest odpowiedzialny i nigdy nie zrobiłby czegoś, przez co mogłaby mi się stać krzywda. Kocha mnie.
— Tak bardzo, że nie pojawił się ani razu od kilku miesięcy? Jennefer, kogo ty próbujesz okłamać? Mnie czy siebie? — Charlie złapał ją drżącą dłonią za ramię. — On o tobie zapomniał. Nie zależy mu już. Dlaczego tego nie widzisz? — naciskał.
— Puść mnie.
— Ja pamiętam o tobie, Jeno. Zależy mi na tobie. Zaopiekowałbym się tobą, gdybyś mi pozwoliła...
— Powiedziałam, byś mnie puścił! — Wyrwała swoją rękę z jego uścisku. — Nic o mnie nie wiesz. Nic nie wiesz o Regulusie i nie masz prawa go oceniać. Nie masz prawa wtrącać się w moje życie, rozumiesz? Bo moje życie nie jest twoją sprawą i chcę, byś przestał się w nie pchać z butami. Nie chcę cię więcej widzieć pod moimi drzwiami. — Odepchnęła się od barierki, odjeżdżając od rudego.
Nie odwróciła się ani razu, pomimo tego że ją wołał.
Tej nocy śniły jej się same koszmary, w których Regulus albo zostawiał ją dla wili i oboje śmiali jej się w twarz, by po chwili dać się ponieść namiętności albo oglądała jak umiera w męczarniach, torturowany przez Voldemorta, ponieważ nie chciał oddać swojego dziecka.
Dopiero nad ranem Jena zaczęła się zastanawiać dlaczego w jej śnie Voldemort miałby chcieć zabrać jej dziecko. Ta myśl nie dawała jej spokoju, siedząc gdzieś z tyłu jej głowy przez cały czas.
Niestety, Selwyn miała inny kłopot na głowie, który przybijał ją teraz bardziej niż sam Voldemort i wojna. Nadchodziły pierwsze święta, które miała spędzić samotnie.
24 grudnia 1979r.

Jena zaopatrzyła się w kilka tabliczek czekolady, imbryk z gorącą herbatą i prawie tuzin książek, byleby tylko nie myśleć o świętach. Machinalnie głaskała swój zaokrąglony brzuch ręką, ale to nie pozwalało jej się uspokoić. Gdzieś w głębi serca mała jakąś cichą nadzieję, że Regulus się jednak pojawi i spędzą ten czas razem. W końcu były święta, czas cudów. Czy jeden cud to było zbyt wiele?
Podskoczyła z filiżanką w ręku, gdy usłyszała dzwonek do drzwi. W pierwszej kolejności pomyślała o tym, że to może Charlie znów przyszedł ją nękać i powinna strzelić mu w oczy jakąś pomniejszą klątwą, ale szybko porzuciła tę myśl. Widziała przecież jak z samego rana zapakował Danny'ego do samochodu i pojechał na święta do rodziny.
Jej serce zabiło szybciej. Czyżby to naprawdę był Regulus? Merlin jej wysłuchał i zesłał jej Rega, by spędzili razem święta? To było w ogóle możliwe?
Prawie podbiegła do drzwi, gdy dzwonek rozbrzmiał jeszcze raz.
— Wszystkiego najlepszego, mademoselle. — Fabien Levou uśmiechnął się do niej zza pudełka z ciastem.
— Jeno, czy ty płaczesz? — zapytał zaniepokojony Gilbert.
Jennefer stała w drzwiach swojego domu i zaczęła żałośnie płakać, całkiem nie przejmując się tym, że wprawiła braci Levou w zakłopotanie.
— Reg... Reeeg! To wszystko twoja wina! Ty paskudny Ślizgonie, zrujnowałeś mi życie, zniszczyłeś je, a teraz cię nawet tu nie ma! — Zrobiła ruch, jakby uderzała dłońmi w powietrze. — To twoja wi-wina... Regulus! — Zapłakała żałośnie, pozwalając się objąć Gilbertowi i wprowadzić do środka. Fabien zamknął za nimi drzwi i zastawił ciasto na szafce z butami.
— Jena, Jenny, no już, spokojnie. — Gilbert wytarł jej twarz chusteczką wyciągniętą z kieszeni. Jenie wydało się to bardzo staromodne. — Taka piękna dziewczyna nie powinna płakać.
— Gil ma rację. Jennefer, zakręć już ten kran i powiedz nam, kim jest Regulus, dobrze? — Fabien usiadł obok niej i położył jej rękę na dłoni. Jena nie była w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa bez jąkania się, więc spróbował inaczej. — Regulus to twój chłopak? — Kiwnęła głową. — Tęsknisz za nim i jesteś zła, że nie przyjechał do ciebie? — Kolejne dwa kiwnięcia.
Mademoiselle. — Gilbert otulił ją kocem i wcisnął w ręce filiżankę. — Płacz nie pomoże. Może powinnaś się z nim skontaktować? Jeżeli nie masz kominka, użyczymy ci naszego. A może do niego zadzwonisz? Wy tam w ogóle w tej Anglii macie telefony? — Jena pokręciła przecząco głową. — Ciężka sprawa...
— Gil? Fab? — Jennefer przełknęła ślinę, patrząc na jednego a później na drugiego. — Ja mam wrażenie, że Regulus już w ogóle nie wróci. Właściwie, to mam wrażenie, że on nie żyje.
Jennefer coraz bardziej przekonywała samą siebie, że Reg nie wróci. Jej dawne, angielskie życie minęło razem z nim i jedyne, co jej zostało, to pełna skrytka w banku. Gdyby chciała, mogłaby nie pracować do końca życia i utrzymywać się z tej góry złotych galeonów, które zostawił jej Regulus.
Już nie płakała po nocach. Właściwie, weszła na jakiś wybiórczy stan apatii, który dotyczył tylko i wyłącznie młodszego Blacka. Było jej z nim dobrze i nie zamierzała tego zmieniać. Zmienić chciała wszystko inne.
1 marca 1980r.

— Od dzisiaj jesteś pod moją opieką, Black.
— Od dzisiaj jestem pewien tego, że Gryfoni nie mają serca, Potter.
James zauważył na policzku Regulusa sińca, ale nie zapytał skąd on się tam wziął. Nie skomentował też tego, że Ślizgon przeszedł z całym kufrem rzeczy i prawdopodobniej zostanie w kwaterze na dłużej. Dla Jima było to olbrzymim ułatwieniem. Nie musiał go pilnować cały czas, ale był przekonany, że nie będzie mu to dawać spokoju, dopóki się nie dowie, co się stało w domu Blacka. A znając go, trochę to potrwa.
Chyba, że znów da mu środki przeciwbólowe. Kusząca myśl...
— Ej, nie będzie tak źle. — James zmarszczył nos, patrząc na Regulusa urażonym wzrokiem. Blacka to nie ruszyło. — Chodź, pokażę ci twój pokój.
Reg bez słowa ruszył za Jamesem, lewitując swój kufer po schodach. Nie zwrócił uwagi na żadnego członka zakonu, którego minęli po drodze, chociaż większość z nich się za nim odwracała, a niektórzy szeptali między sobą. Jim też się odwracał, by spojrzeć na idącego za nim Blacka, ale Regulus wydawał się nieobecny. Ciekawe czy odwiedził Jenę, zapytał sam siebie w myślach, stając przed wolnym pokojem.
— Jest cały twój.
Pokazał Regulusowi niewielkie pomieszczenie z dwuosobowym łóżkiem z kotarami, całkiem jak w Hogwarcie, przestronną szafą i małą półką nocną. Prawie nic więcej się tutaj nie mieściło. Regulus, był przyzwyczajony do tego, że mógł nawet tańczyć w swoim pokoju, jeżeli chciał, a w tym miejscu ciężko było się swobodnie poruszać. Zmarszczył swój arystokratyczny nos, stawiając kufer obok drzwi.
— A łazienka?
— Jest tam. — James wskazał drzwi po drugiej stronie korytarza. — Czyste ręczniki są na dole, pokażę ci. Widziałeś już Jenę?
Regulus zatrzymał się gwałtownie, patrząc na Jamesa szczerze zaskoczony. Jim złapał się na tym, że usłyszał o Jennefer, gdy Regulus był pod wpływem eliksiru przeciwbólowego, ale nigdy nie słyszał, by mówił o niej na trzeźwo...
Black złapał go za ramię i wciągnął do swojego nowego pokoju, zamykając drzwi i przypierając Jamesa do nie.
— Chyba musimy sobie poważnie porozmawiać, Łosiu.
Black poczuł na swoim brzuchu ukłucie różdżki.
— Owszem, musimy.
18 marca 1980r.

Mademoiselle, powinnaś mieć telefon — orzekł poważnym tonem Fabien Levou.
— Ale ja nie chcę.
Gilbert odetchnął głębiej i wygodniej rozsadził się na fotelu Jeny.
— Jeno — zaczął powoli. — Ty musisz mieć telefon. Jak zadzwonisz po karetkę, gdy zaczniesz rodzić?
— Urodzę w domu — odparła ze spokojem Jena.
Gilbertowi nerwowo zaczęła chodzić brew, a skrzydełka nosa zafalowały złowrogo.
— Moja droga, to nie jest średniowiecze, by kobiety rodziły dzieci w domu bez wykwalifikowanej kadry i nadzoru lekarzy. Będziesz miała telefon.
Jena położyła ręce na okrągłym brzuchu, jakby chciała go ochronić przed Gilbertem Levou. Jej matka urodziła Chrisa, ją i Kat w domu i żadne z nich nie było ani chore, ani pokrzywdzone. Wszystkie czystokrwiste dzieci rodziły się w ten sposób. Co było w tym złego? Bracia Levou za bardzo dramatyzowali.
Fabien westchnął, zrezygnowany.
— Załóżmy, że urodzisz w domu, Jeno. Kto odbierze poród? — zapytał spokojnie.
— Magomedycy.
— A skąd się tu wezmą?
— Powiadomię ich, że potrzebuję kogoś, by odebrał poród mojego syna.
— A jak to zrobisz?
— Oczywiście przez ko... — Jena spojrzała w kierunku ściany, gdzie powinien stać kominek. Ale go tutaj nie było.
— Jeno, musisz przestać myśleć jak Angielka i zacząć myśleć jak Amerykanka. Musisz mieć telefon w domu. Przecież nie wyślesz sowy do szpitala, że zaczynasz rodzić. Nawet nie masz sowy.
Jennefer, z wielką niechęcią i urazą do obu braci, musiała przyznać im rację. Zaczynała nie znosić Ameryki.
Pamiętaj o zmianach. Zmiany są dobre, Jeno. Zmiany są tym, co ci pozostało.
1 kwietnia 1980r.

— Dzień dobry, pani White.
— Dzień dobry, panie Fox.
Jena nawet nie kiwnęła Charliemu na powitanie głową tylko przeszła obok niego z wózkiem, stukając obcasami czerwonych szpilek.
Jennefer Selwyn miała trzy słabości – pierwszą był jej syn, Nathaniel, drugą książki, a trzecią szpilki. A że Jena była typem kobiety, która niczego sobie nie odmawiała, w jej domu pojawił się rządek drogich, skórzanych butów na obcasie w różnych kolorach. Porzuciła sztywne sukienki na rzecz modnych ubrań, w które zaopatrywali ją bracie Levou. (Żeby ich Merlin wynagrodził za ich dobre serca. Jena zginęłaby w Ameryce bez nich).
Co do samego Nathaniela – chłopczyk urodził się z podręcznikowymi wymiarami. Ile się wycierpiała, rodząc go, to jej, ale gdy teraz na niego patrzyła, było warto. Urodził się dokładnie dwudziestego marca (jak dobrze, że Fabien dzień wcześniej wyposażył Jennefer w telefon i nauczył jego obsługi. Skurcze były tak bolesne, że bez niego nie dałaby sobie rady), miał czarne jak noc włosy i jak na razie niebieskie oczy. Jena miała nadzieję, że będą w przyszłości zielone, jak jej.
Wybrała się z chłopcem na pocztę. Miała aż dwa listy do wysłania i wachlowała się nimi w czasie drogi. Podeszłą do kobiety przy okienku, uśmiechając się do niej miło i ustawiając wózek tak, by wiedzieć, co Nath tam robi.
— Chciałam wysłać moją magiczną przesyłkę. — Zaśmiały się razem z pracownicą poczty z tego porównania. Kobieta ją przeprosiła i poszła po kolegę, by obsłużył Jennefer.
Ameryka była tak do bólu prosta, jeżeli chodziło o magiczne przesyłki, że to aż śmieszne. Chciałeś zrobić coś magicznego, wystarczyło o tym powiedzieć. Jena starała się nie zastanawiać, jak często mugolom tutaj się czyściło pamięć. Było jej wygodnie i nie zamierzała narzekać.
— W czym mogę pani pomóc?
— Chciałam wysłać dwa listy. Najlepiej bez adresu nadawcy, jeżeli można. — Przysunęła mężczyźnie dwie zaadresowane koperty.
Mężczyzna spojrzał na nie i gwizdnął cicho. W Anglii za takie zachowanie dostałby naganę.
— Międzykontynentalne, daleko. To będzie drogie. — Poinformował Jennefer.
— Nie szkodzi. — Jena połaskotała stópkę Nathaniela, wywołując u niego śmiech. — Ile?
— Trzydzieści osiem dolarów i dwadzieścia centów — poinformował ją z uśmiechem na ustach.
— Myślałam, że będzie drożej. To niecałe siedem galeonów — powiedziała pod nosem, wyjmując pieniądze z portfela.
— Och, pani z Anglii? Na długo pani zostaje?
— Na stałe.

Jena wróciła do domu późnym popołudniem. Wybrała się z malcem jeszcze do parku i pokazała mu kaczki pływające po stawie. Nathanielowi wszystko, co było nowe, bardzo się podobało. Jena z przyjemnością słuchała jego śmiechu.
Odwiedziła też Fabiena i Gilberta, pokazując im nowe ubranko syna, które mu ostatnio kupiła. Stwierdzili, że zielony kostium imitujący żabkę do niego nie pasuje, a Jena odpowiedziała im, że się nie znają na modzie dziecięcej. Przyznali jej rację.
Zdjęła niedbale buty z nóg i odsunęła je na bok. Ostawiła wózek pod schodami i wzięła Nathaniela na ręce, idąc z nim do kuchni.
Pamiętała, że przed wyjściem umyła wszystkie naczynia, a mimo to w zlewie stał pusty kubek po kawie. Poprawiła sobie dziecko na rękach i wyjęła różdżkę z kieszeni spodni, idąc powoli do salonu.
W środku był mężczyzna stojący przy ślicznym puzderku z różanymi rączkami i oglądał zdjęcia jej i Regulusa, które Jena wsadziła tam w grudniu i których miała więcej nie oglądać. Intruz stał do niej tyłem. Miał na sobie gruby, szary płaszcz, spodnie w kant i eleganckie buty z brązowej skóry. Jego przydługie, czarne włosy wywijały się za uszami i na karku. Chyba wyczuł Jenę jakimś szóstym zmysłem, bo odwrócił się powoli w jej stronę.
Jennefer na chwilę przestała oddychać.
— Regulus...?
Black jej nie odpowiedział, zapatrzony nie w nią, a w dziecko, które trzymała w rękach. Zmarszczył brwi, nie wiedząc czy na miejscu byłoby podejść do niej, skoro nie widzieli się ponad pół roku. Chłopczyk patrzył na niego dużymi oczami. Wyglądał zabawnie w żabim ubranku.
— Reg. — Jennefer zwróciła jego uwagę na siebie. Była nienaturalnie blada. — Chyba zrobiłam coś bardzo głupiego.
Państwo Liebleu,
Pragnę Państwa poinformować, że 20 marca br. urodził się państwa wnuk, Nathaniel. Dziecku dałam swoje panieńskie nazwisko i wątpię, by miało ono ulec zmianie. Nie mam informacji o tym, czy mają Państwo jakieś inne wnuczęta, więc zakładam, że Nathan jest pierwszy. Do listu dołączam zdjęcie.
Z pozdrowieniami,
Jennefer Selwyn
Mamo, Tato,
Podejrzewam, że mnie wydziedziczyliście, gdy uciekłam z domu, a wręcz mam nadzieję, że to zrobiliście i nie mamy ze sobą już nic wspólnego. Niemniej jednak, czuję się w obowiązku poinformować Was, że macie wnuka. Nazywa się Nathaniel Selwyn i jest zdrowym chłopcem. Dołączyłam do listu nawet zdjęcie dla Was. Całe szczęście, że nie obrzydzicie mu życia swoim czystokrwistym gadaniem.
Kochająca córka,
Jena

Etykiety: , , , , , , ,